Romana Sikorę w Czechach nazywają „młodym gniewnym”, skandalistą, szalonym lewakiem. W niedzielę przyjechał do Płocka na premierę swojej sztuki „Spowiedź masochisty”, ale myli się ten, kto sądzi, że będzie obrazoburczo i niesmacznie, pomimo że gołe pośladki też się pojawią.
Najnowsza premiera w płockim teatrze zaczyna się jak z jakiegoś filmu, chociaż na widok wieńca można mieć pewne wątpliwości, czy to aby nie pogrzeb. No ale z drugiej strony główny bohater „Spowiedzi masochisty”, Pan M. (w tej roli Mariusz Pogonowski) wykreowany przez czeskiego pisarza Romana Sikorę, stoi na scenie i jest zdrów jak ryba. Tylko straszliwie gadatliwy. On protestuje.
Już mu wciskają ten wieniec na szyję. Pan M. zamiast cieszyć się z nagrody, mamrocze coś o proteście, autorytetach, o pokorze. Szybko okazuje się, że pokora to absolutna podstawa. Z należytą pokorą trzeba traktować wiele rzeczy, naukę, Boga i wspomniane autorytety, bo ktoś ustalił, że tacy ludzie są i basta. Jeszcze słuchać ich trzeba. Aby oni mogli być tymi autorytetami, to my musimy im to powtarzać. Oni tego potrzebują, a nawet oczekują.
Oto nasz Pan M okazuje się przerażającym pechowcem. Nic mu się w tym życiu nie udaje. Jak już spotka kobietę, która spełnia jego perwersyjne zachcianki, to okazuje się, że jest jakaś zimna. Zbyt uległa i w tym sedno sprawy. Pan M jak powietrza potrzebuje świszczącego mu nad głową bata. Nie on ma rządzić, raczej chciałby znaleźć się na społecznej drabinie możliwie jak najniżej. Sukcesywnie spadać o kolejne szczeble. Aby osiągnąć ten szczyt upodlenia, gotów jest na wszystko.
Jednak jedyne, co dostaje od świata, to rozczarowanie. Jak sam twierdzi, w życiu łatwo nie miał, ponieważ wyobraźnię to on posiada, choć może niezbyt typową. Kiepsko mieszczącą się w standardach nawet środowiska BDSM, przez co nie dostaje tego, czego chce, a może raczej tego, co mu się wydaje, że chce. Zewsząd czuje smak porażki. Zawodzą go policjanci, próbuje z lewicowymi aktywistami. Wietrzy szansę na oberwanie jakąś płytą chodnikową. Ostatkiem sił próbuje sprowokować skinheadów (ubrany w kolorową kurtkę Mariusz Pogonowski swoim zachowaniem trochę przywołuje na myśl cykl skeczy o Mariolce kabaretu Paranienormalni). – Lewicowcy to nuda, skinheadzi to cykory – Panu M po prostu nie dogodzi. Może czas zacząć mu współczuć?
Praca. Przerażająca wizja
On wcale nie czuje się zdezorientowany w tym świecie. Przeciwnie, cel ma jeden: galopowanie niczym koń. Pracować w pocie czoła od rana do wieczora. Wydłużyć dobę do 48 godzin. On już tak wszystko urządzi, że teraz wszyscy będą szczęśliwi, to przecież tylko „dla ich dobra”. Mniejsze pieniądze (po co mu kilka tysięcy, woli 800 albo jeszcze mniej), więcej obowiązków (do 6 etatów), zatrudnienie na śmieciówce. Jednym słowem, oszczędności. W sam raz na kryzys. Pracodawca jest tu bowiem krwiożerczym burżujem. Zmanierowanym kapitalistą przypominającym bardziej wampira niż człowieka, nieznającym umiaru.
Praca jest od tego, aby się nią orgastycznie rozkoszować. I absolutnie zapomnieć o urlopie (jaki urlop, wstydziłbym się!), związkach zawodowych, śnie i wyjściu do toalety. Oto przepis na idealnego pracownika. Niczym szmata do podłogi. Ludzkiego śmiecia. Bez czasu i marzeń o szansie na własne mieszkanie. Takiemu robotowi może stawić czoła jedynie „chińska świnia” (jak mówią, Amerykanie i przedstawiciele państw Europy Zachodniej już wymiękli) w szybkości i poświęceniu na olimpiadzie upodlenia, tj. olimpiadzie zasobów ludzkich w szukaniu złotej recepty, jak być najlepszym, najgorzej opłacanym pracownikiem w dziejach. Przegrać z Chińczykiem? Niedoczekanie. Dla niego byłby to prawdziwy koszmar. Jakże się pomylił. Ten dopiero przed nim…
Sztuce Sikory trudno odmówić aktualności. Wbrew tytułowi, ona nie szokuje, ale wręcz prowokuje do myślenia o tym, kogo słuchać, jak urządzamy sobie życie. Tak jak w kultowej komedii padało pytanie o to, „ile jest procent cukru w cukrze”, tak i tu wypada zapytać, w jakim stopniu jesteśmy bezwolnymi masochistami? Trybikami, które powtarzają schematyczne czynności bez opamiętania, bo życie przestało być tym, czym powinno. Życie to nawet nie praca, zdaje się dowodzić autor sztuki. To harówka w sam raz dla wszystkich fanów mocnych wrażeń (z tą jedną różnicą, że na praktyki BDSM trzeba tu wyrazić zgodę, natomiast my pakujemy się w pracowniczy kierat na własne życzenie).
Chciałoby się, jeśli już, to coś z tego mieć. Móc wejść i sobie po prostu zaszaleć z wypłatą. Już na etapie rozmowy kwalifikacyjnej zaczyna się test podległości na to, kto zgodzi się pracować za mniejszą pensję. Pan M. sam wspomina o radosnych iskierkach w oczach pracodawców na kolejną niską kwotę. W końcu mamy kryzys. Bierz to, co dają. W przeciwnym razie będziesz na zero. Myślisz inaczej? – Oni nie rozumieją, co to jest szczęście. To ćwierć etatu, a zapier*** jak na całym – mówi w pewnym momencie z wyrzutem główny bohater „Spowiedzi masochisty”. Ważne jednak, by patrzeć na wizję Sikory trochę jak przez sito. Sporo w tym prawdy, ale też nieco uproszczeń (w dodatku posada kasjera w markecie staje się chyba sztandarowym przykładem miejsca bez perspektyw), bo czy każdy pracodawca faktycznie jest taki zły?
Naturalnie ważne są oszczędności. Tak twierdzą autorytety. Pan M, przy niskiej pensji, postanawia być hojny, nawet Kulczykowi zapomogę wysłać. Ważne, aby nie zostać kolejną Grecją i tego uzbieranego wolnego kapitału (tu puszczenie oczka do widza, który usłyszy m. in., że radary to dla ministra finansów najprawdziwsze dary) „nie przejeść” rodzielając chociażby jakieś na cele socjalne. Na dokładkę to nasze wieczne dążenie do doskonałości, do spełniania kolejnych coraz bardziej wyśrubowanych norm doprowadzające jedynie do ściany. Trochę robi się duszno. Scenografia (autorstwa Joanny Walisiak-Jankowskiej) świetnie to oddaje. Scenę zabudowano takimi prowizorycznymi ściankami. Przestrzeni jest mało, a na koniec niemal zupełnie się kurczy.
Co jakiś czas w przedstawieniu pojawiają się kolejne piosenki, pełniące tu, poza wszechobecnym narratorem, jakby rolę greckiego chóru. Szczególnie może zapaść w pamięć ta w wykonaniu Katarzyny Anzorge o przegranych marzeniach, kiedy Mariusz Pogonowski szamocze się bezsilnie po scenie. Chyba dużo młodych ludzi mogłoby się zidentyfikować z tym tekstem.
Pan M. w wykonaniu Pogonowskiego to nie jakiś chłopek roztropek i kompletny szajbus. On tu wierzy w to, co robi. Czuje się niezrozumiany. Dla niego nie ma pojęcia życia osobistego, z nikim nie jest w bliższej relacji, brakuje mu pozytywnych emocji (woli polizanie butów szefa, który go poniża). Samoudręczenie, niekończąca się potrzeba zadawania sobie bólu to w istocie nic innego, jak wyraz nieszczęścia i nieuświadomione poszukiwanie sposobu, aby z tym wszystkim skończyć. Uśmierzyć ból nawet „za dopłatą”. Pogonowski lawiruje między kolejnymi postaciami, podpuszcza, manipuluje i czyni to w inteligentny sposób.
Generalnie wszystko się świetnie udało. Dyplomowy spektakl w reżyserii Anny Turowiec ani przez moment nie nuży. Mnóstwo tu przebieranek. Aktorzy muszą uwijać się ostro z robotą (w pozostałych rolach zobaczymy Marka Walczaka, Sebastiana Rysia, Piotra Balę i Bogumiła Karbowskiego). W repertuarze płockiego teatru to ciekawostka i zarazem kolejny atut, zaraz po „Boże mój!”. Widzowie podczas niedzielnej premiery dzielnie znieśli pozorną tematykę pejczy i rózg oraz sam język, jakiego nie usłyszymy w żadnym odcinku „M jak miłość”. Chichotali i przyklaskiwali (nawet łapali piłeczkę), jak przystało na dobrej komedii. Tę podszyto wyjątkowo dużą ilością ironii. Dlatego najgorsze w tej sztuce jest jednak to, że za każdym razem kiedy rozbrzmiewa śmiech, w znacznej mierze śmiejemy się z samych siebie. Bo niby z czego się śmiać, jeśli tkwi się w szufladce z etykietką „tania siła robocza”. Wykwalifikowana, w końcu Polak potrafi (rzecz jasna Polak w domyśle). Tak jak Pan M., który szyć nie umiał, ale jak trzeba było, to błyskiem się nauczył. Tylko co z tego ma?
Kolejne spektakle 27 lutego oraz 1, 12, 13 i 26 marca o godzinie 19.00. Bilety w cenie 20 i 30 zł.
Czytaj też:
Fot. Portal Płock, ostatnie zdjęcie - Waldemar Lewandowski