Była próba z udziałem psa, długie oprowadzanie po zakamarkach, przymierzanie peruk i policyjnych czapek z garderób wypełnionych setkami kostiumów. A na odchodne bochenki chleba wyglądające zupełnie jak prawdziwe. W teatrze wszystko jest bowiem możliwe, więc kiedy otwierają drzwi za kulisy, warto podejrzeć sekrety.
Płockie obchody Międzynarodowego Dnia Teatru przyciągnęły całkiem sporo brzdąców z rodzicami, a nawet jednego psa, który jak zdradził dyrektor Marek Mokrowiecki, należy do niego. Nie obyło się jednak bez żartów, że to raczej skrzyżowanie jamnika z kangurem.
Podczas trwającej ok. godzinę próby dwóch scen ze zbliżającej się premiery „Wujaszka Wani” Czechowa (12 kwietnia) żartów nie brakowało. Nie była to typowa improwizacja, w dodatku jeszcze bez kostiumów. – Widzicie państwo, próba to sytuacja dość intymna – tłumaczył dyrektor, ale zaraz jedna z aktorek trochę pół żartem pół serio dopowiedziała, że na takiej zwykłej to pan dyrektor przeklina.
Kiedy już wszyscy rozsiedli na swoich miejscach, a dyrektor w pierwszym rzędzie obok Stefana Friedmana, wszyscy wiedzieli do kogo należy na sali ostatnie słowo. – Zaraz się zorientujecie, kto w tej sztuce kogo kocha, a kogo nienawidzi – rozpoczęło się krótkie wprowadzenie w treść tego, co za chwilę miało zostać odegrane. Chodziło o drugą scenę z drugiego aktu. Pierwszy tytuł sztuki brzmiał „Diabeł Leśny”. – To taki pan, który mieszka w lesie i dba o drzewa – tłumaczono. – No ale jak pojawi się nowa kobieta w okolicznej wsi, to zaraz wszyscy się w niej kochają.
Najpierw wszyscy mieli wyobrazić sobie, że mamy godzinę drugą w nocy, zbliża się burza. Grzmotów jednak zabrakło, no ale profesor tak czy inaczej nie mógł zasnąć i poprosił o kropelki. Katarzyna Anzorge siedziała na krzesełku, tuż za nią stał Marek Walczak i próbował rozmasowywać ramiona. – Nie koleb się tak na tym krześle – upominał dyrektor z fotela. – Skieruj wzrok na nią, w końcu ją kochasz, a wzrok masz obojętny jak masażysta – strofował aktora Mokrowiecki.
– Widzicie państwo, jak tu się pracuje – próbował żartować z sytuacji Walczak, który miał później odejść na kanapę, ale sposób przemieszczenia po scenie nie spodobał się reżyserowi (miało być tak, jakby dostał wcześniej w pysk), podobnie jak wypowiedzenie zdania „zaraz spadnie deszcz”. – Powiedz to tak jak przed chwilą, a na sali będzie śmiech – doradzał dyrektor, który był już wyraźnie w swoim żywiole. W końcu wszedł ponownie na scenę i sam pokazywał, z jakim impetem należy przydeptać butem leżącą książkę.
Tymczasem za sceną czaili się już Jacek Mąka z gitarą i Mariusz Pogonowski (co chwilę wystawiający głowę zza kotary), którzy wyczekiwali na swoje wejście. Mąka rozsiadł się z instrumentem, natomiast jego kompan troszkę bujał się na boki. Był wyraźnie rozluźniony. – Stop, Mariusz nie grasz pijanego – uciął mu Mokrowiecki. - Słuchaj rytmu jakbyś tańczył.
Po próbie wszystkich podzielono na grupy i zaproszono do zwiedzania całego budynku. Nam akurat przypadła grupa prowadzona przez dwóch aktorów, Henryka Jóźwiaka i Sebastiana Rysia. Najpierw pokazano zapadnię i orkiestron (szło się po bardzo wąskiej ścieżce zabezpieczonej łańcuszkiem, żeby nie spaść), później prawdziwy skarbiec kostiumów poutykanych w kilku oddzielnych salach. Od pracujących w teatrze pań dowiedzieliśmy się, że płocki tatr dorobił się aż 7 tysięcy strojów! Natomiast aktorów pracuje obecnie 22 na 85 osób zatrudnionych w całej placówce.
Czasem te kostiumy wystarczy przerobić, ale bywa i tak, że zgodnie z wizją wszystko trzeba szyć od nowa, co potwierdziły krawcowe w szwalni. Na manekinach przepięknie prezentowały się suknie do „Wujaszka Wani”. Jedna z misterną koronką na plecach.
Nad dziewięcioma kostiumami panie pracowały miesiąc. – Często po godzinach – dodawały, ale widać było, że z efektów są bardzo zadowolone. Wszystko szyły od podstaw z zakupionych materiałów, według projektów przygotowanych przez kostiumografa. Jeszcze wisiały obok maszyny do szycia. Wcześniej odbyło się cztery czy pięć przymiarek. – To są nasze anioły cierpliwości – komplementował panie Henryk Jóźwiak.
Po drodze zwiedziliśmy scenę kameralną i piekiełko. Na pierwszej grane są monologi i aktualnie „Spowiedź masochisty” (po ostatnim przedstawieniu zostały nawet kartony i podłoga świecąca się od konfetti), na drugiej „Boże mój”. Następnie wycieczka trafiła do malarni (przechodząc obok palarni), którą, jak się okazało, zarządza budowlaniec, który od wejścia oznajmił, że lubi to, co robi. Przy ścianach (na jednej plakat grupy Marillion) stało kilka obrazów, jeden rower, globus i kilka pobudzających apetyt bochenków chleba. Równie nieprawdziwych jak kolumna, która dzięki jego umiejętnościom sprawiała wrażenie, że waży co najmniej kilkaset kilogramów do udźwignięcia podczas przedstawienia. Aktorzy mieli ją nieść na ramionach.
Jednak najweselej zrobiło się w pracowni u pani Jadwigi Foryszewskiej, która przypomina typowy zakład fryzjerski z manekinami i licznymi lustrami. W pudle i na półkach peruki blond i rude. Na wierzchu te wykorzystywane w aktualnych spektaklach. Pod spodem takiej peruki jest tasiemka i siatka, na którą szydełkiem dodaje się włosek po włosku, co potrafi nieraz trwać bardzo długo. Troje dzieci w sekundę zamieniło się w postacie z bajek. Mały chłopiec zyskał włosy tak długie jak u czarodzieja Gandalfa z „Władcy Pierścieni” Tolkiena, a do tego ciemne wąsy. Metamorfoza na życzenie okazała się niebywałym sukcesem.
Oprowadzenie skończyło się w korytarzu z garderobami (dzielące jedno pomieszczenie Grażyna Zielińska i Zdzisława Bielecka doczekały się nawet doklejki z napisem "Królowe naszych serc"), ale ostatnie co rzuciło się w oczy, to tablica informacyjna na parterze. Na niej, poza wycinankami z prasy i harmonogramem, życzenia od "niedobrego" dyrektora z okazji Międzynarodowego Dnia Teatru. Z dopiskiem obok: - Ale dowcipnego.
Czytaj też:
Fot. Portal Płock
Więcej zdjęć w naszej galerii