reklama

50 lat. Przy katedrze płonął Światowid

Opublikowano:
Autor:

50 lat. Przy katedrze płonął Światowid - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

WiadomościDyrektor teatru Marek Mokrowiecki od pół wieku działa na scenie. Pamięta całe 50 lat i to ze szczegółami! Sypie anegdotkami jak z rękawa: kto miał być patronem teatru, kogo szczypano w pupę, kto słynął ze skąpstwa albo nie dostał zawału na widok płonącego, kilkumetrowego Światowida…

Dyrektor teatru Marek Mokrowiecki od pół wieku działa na scenie. Pamięta całe 50 lat i to ze szczegółami! Sypie anegdotkami jak z rękawa: kto miał być patronem teatru, kogo szczypano w pupę, kto słynął ze skąpstwa albo nie dostał zawału na widok płonącego, kilkumetrowego Światowida…

Dyrektor Marek Mokrowiecki ostatnimi czasy odbiera wyrazy uznania z okazji 50-lecia pracy artystycznej, za co płoccy radni uhonorowali go tytułem zasłużonego dla miasta Płocka. Niedawno spotkał się z widzami w teatrze w ramach cyklu „Płocka Akademia Kultury”.

Historia teatru zaczęła się w zdesakralizowanym i zrujnowanym kościele św. Trójcy na skarpie. Teatr przetrwał w tym budynku, z przerwami na powstańcze zrywy, do 1939 roku. – Często wynajmowano go trupom teatralnym, ale większość klepała biedę i wystawiały przeważnie sztuki łatwe, lekkie i przyjemne – opowiadał. Mówił także o próbach zorganizowania w Płocku miejsca na kształt warszawskich Łazienek na Placu Obrońców Warszawy. Dla suflera zorganizowano nawet beczkę, którą następnie wpuszczono do wody.

W Płocku wystąpiła w sztuce słynna Gabriela Zapolska. – Poniosła artystyczną klapę - skwitował. - Był też Ludwik Solski. Nadzwyczaj kochliwy i skąpy. Do tego stopnia, że kiedy wręczano mu kwiaty, kazał odnosić je do kwiaciarni.

Pierwszy komercyjny sukces

W latach 20. ks. Władysław Skierkowski napisał na temat obrządku zaślubin „Wesele na Kurpiach”. Przywieziono z tamtych stron oryginalne kostiumy. Był to olbrzymi, jak na tamte czasy, sukces, chociaż ciężko było sztukę zakwalifikować gatunkowo, bo ani to dramat, ani tym bardziej musical. Zaraz po premierze zagrano ją aż 17 razy. – To olbrzymia ilość – ocenił Mokrowiecki. - W Płocku mieszkało wtedy pięć tysięcy osób. Rozeszła się wieść, że przedstawienie w formie słuchowiska wyemitowały rozgłośnie radiowe i grano ją przed prezydentem Ignacym Mościckim. Sukces był tak duży, że dyrektor Tadeusz Skarżyński podzielił zespół na dwie części. Jedna jeździła ze sztuką na tournee, druga grywała tu na miejscu.

Szczypanka w pupę

Jednak historia przedwojennego teatru to również postać Miry Zimińskiej-Sygietyńskiej, czyli Mani Burzyńskiej. – Mira mieszkała w teatrze. Najpierw w brzuszku u swojej mamusi, bufetowej, która często dawała na tzw. krechę. Jej pierwsza rolą był niemowlak. Z założenia powinna w sztuce płakać, ale jakoś nie miała zamiaru, to ją aktorzy szczypali w pupę.

Po wyzwoleniu Płocka zaczyna kiełkować pomysł reaktywacji teatru stacjonarnego. Pomocny okazuje się prezydent miasta Henryk Rybak. – To było pukanie od drzwi do drzwi, aż ktoś w reszcie rzucił pomysł, aby spróbował porozmawiać z tym, przed którym otwierały się wszystkie, z Tadeuszem Łomnickim – tyle że nie wiedzieli gdzie ulokować nową instytucję (tymczasowo mieścił się nawet w kinie Przedwiośnie). Petrobudowa nosiła się z zamiarem budowy domu kultury. Projekt zgłoszono nawet do konkursu architektonicznego na Sycylii. – Wielka szkoda, że nic nie zostało z tego starego teatru, ale takie postawiono wymogi modernizacyjne – żałował dyrektor, który ostatnio nawet żartował, że z dyrektora musiał stać się na pewien czas budowlańcem.

Łomnicki zasugerował, aby nowym dyrektorem został Jan Skotnicki. – Jak go wezwał do siebie do gabinetu, powiedział mu tylko tyle „jedziesz do Płocka, no to cześć” – nie dał mu zbytniego wyboru. Przed Skotnickim postawiono zadanie stworzenia całej instytucji od podstaw. – Aktorów nie było, potrzebowano mieszkań. Wykombinowano ze 30, przeważnie na Skarpie. Ściągał ich bezpośrednio ze szkół teatralnych. Szukał ludzi do obsługi sceny, rzemieślników znających się na teatrze, perukarzy, stolarzy, oświetleniowców, akustyków, maszynistów odpowiedzialnych za rozstawianie i rozbieranie sceny – w Płocku udało się skompletować administrację.

Budynek kompletnie nie był przystosowany do potrzeb teatru. – Idealna proporcja między sceną a zapleczem wynosi jeden do czterech – wymieniał bolączki, których w tamtym czasie nie brakowało. – U nas to było jeden do dwóch. Potrzebowano magazynów, brakowało komina nad sceną pozwalającego na wyciąganie na stalowych rurach dekoracji w górę. Do tego jeszcze Piekiełko na 56 osób, czyli tzw. mała scena, ale w praktyce można było co najwyżej uderzyć głową o sufit i nabić sobie guza.

"Rozwód" teatru z POKiS-em i spór o imię

Skotnicki dopiął swego, wystawił „Cud mniemany, czyli Krakowiaków i Górali”. – Potężne przedsięwzięcie. Nie wiem, czy dzisiaj było by stać nas na coś takiego - dopowiadał. Łącznie ze statystami wystąpiło ponad 70 osób. Wkrótce stało się jasne, że teatr i dom kultury nie mogą razem funkcjonować. – W pewnym sensie teatr POKiS po prostu wypchnął – przyznawał reżyser. – Nie dało się pogodzić prób na sali baletowej.

Ale pomysł powrócił. Miał się tylko zmienić sąsiad. – Obejmowałem teatr w latach 90., był pomysł, żeby ulokować w jednym budynku również Płocką Orkiestrę Symfoniczną –wspominał. – Postawiłem stanowcze veto. Mało brakowało, a bym tu, w tym fotelu już nie siedział.

Kolejny problem dotyczył patrona teatru. Na łamach prasy toczono dyskusję, aby nadać mu imię Władysława Broniewskiego. – Ale co on miał wspólnego z teatrem? Chyba tylko to, że żona była aktorką – mówił Mokrowiecki. Koniec końców Skotnicki postawił na swoim i patronem został dramaturg Jerzy Szaniawski, autor serii opowiadań o profesorze Tutce.

Płock stolicą romantyzmu?

Na początku lat 80. rządy w teatrze objął reżyser z Wałbrzycha, Andrzej Maria Marczewski, którego wspomaga w pracy Bohdan Urbankowski. – Wymyślili, aby Płock został stolicą romantyzmu, ale z romantyków to u nas tylko jeden mieszkał i to jeszcze twierdził, że się nudził – komentował nieco złośliwie Mokrowiecki. Wraz z odejściem Marczewskiego do stołecznego Teatru Rozmaitości, na fotelu dyrektora zasiada aktor i mim Jerzy Stępniak. – Jednak to Marczewski wciąż sterował teatrem z drugiego siedzenia.

W 1985 roku znów zmienia się dyrektor. Zostaje nim kolejny aktor, Tomasz Grochoczyński. – Na tym cały dowcip polega, że każdy z dyrektorów miewa swoje koniki – śmiał się Mokrowiecki. – Grochoczyński kochał się w twórczości Aleksandra Fredry. Mawiał, że trzeba go wystawiać „po Bożemu”, w stylizacji z epoki. W przeciwnym razie idzie się w awangardę. Podziwiałem go za to, chociaż mi taki teatr jest obcy.

Kim jest Milke?

Mokrowiecki po przyjeździe nikogo nie znał. – Siedzę tu do dzisiaj tylko przez zasiedzenie – dowcipkował ze sceny. – Przyjechałem na konkurs na dyrektora z plecakiem. Wciąż wymieniali nazwisko Milke. Nie wiedziałem, o kim mowa. Wystawiłem „Jeremiasza” Karola Wojtyły. Inscenizacja piękna, z ołtarzem gotyckim na scenie, ale co z tego, skoro spotkała mnie frekwencyjna klapa.

Wkrótce po premierze sztuki Mokrowiecki otrzymuje zaproszenie do Wacława Milke. Spotykają się na zapleczu kina Przedwiośnie. Przy poczęstunku ciastem i koniakiem pada hasło: Dni Historii Płocka jako święta miasta.

 – Rzuca propozycję, żeby wystawić dziesięć widowisk dotyczących historii Płocka – wspomina początki święta (to dzisiejsze to dla dyrektora teatru bardziej jarmarczne święto kaszanki i lejącego się piwa). – Był pochód z przebraniami. Wystawiliśmy „Masława” na wielkiej scenie, którą specjalnie na tę okazję rozstawiliśmy przy katedrze. Liczyła ze trzy metry wysokości. Stanął na niej niemal czterometrowy Światowid jako symbol pogaństwa, przed nim płonął ogień. Ludzi przyszło tyle, że stali aż do Placu Narutowicza.

Podpuszczony prezes TNP

Na finał Światowid miał spłonąć. – Później siostry Śliwińskie opowiadały, jak zjawił się Jakub Chojnicki. Zachwycał się naszym Światowidem. Wiedziały, że spłonie, ale one go podpuszczały, żeby wyeksponować go w jakimś miejscu po spektaklu. Jak płonął, to mało zawału nie dostał.

Na baczność, Lenin idzie

Dyrektor wspominał inscenizację obrony miasta przed bolszewikami w 1920 roku. Ginie w niej harcerz Antolek Gradowski. – Jedna pani mówiła do swojej sąsiadki: „O matko, to ja już wiem, skąd nazwa ulicy, na której mieszkam. Na początku przedstawienia wchodził aktor wystylizowany na Lenina. Bohdan Urbankowski spierał się ze mną, że powinniśmy puścić Międzynarodówkę. Rozstawiliśmy ławki dla widzów. Włączamy reflektory, zaczyna grać muzyka i wszystkie rzędy nagle stają na baczność – zaśmiewał się na samo wspomnienie.

Marek Mokrowiecki nosi się z zamiarem zorganizowania w przyszłym sezonie cyklu spotkań w Piekiełku. Chciałby od zapomnienia ocalić anegdoty. – Są ich tysiące - zapewniał.

Fot. Portal Płock

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE