Po „Sprawie Marmieładowa” – spektaklu zrealizowanym na podstawie „Zbrodni i kary” Fiodora Dostojewskiego i „Trzech mężczyznach w różnym wieku” Szymona Bogacza, tym razem sięgasz po Gombrowicza i jego „Trans-Atlantyk” – powieść tyleż wielopostaciową, co kontrowersyjną. Nadajesz jej sceniczną postać monodramu. Czym jest „Trans-Atlantyk” w twojej adaptacji? Na czym skupiasz uwagę, jako autor i jednocześnie aktor prezentujący to dzieło?
Moja fascynacja Gombrowiczem zaczęła się od „Ferdydurke” – spektaklu wystawionego w płockim teatrze w 1999 r. Ujęły mnie w nim forma i język, to, co charakteryzuje twórczość Witolda Gombrowicza. Absurd w jego utworach jest daleko posunięty. Chce pokazać ten szczególny rodzaj miłości. Często źle rozumianej. W „Trans-Atlantyku” Gombrowicz udowadnia, że jest patriotą, i że kocha Polskę.
Należy przyznać, że Gombrowicz odważnie podjął temat polskości. To, co posłużyło mu za kanwę powieści, siłą rzeczy wzbudziło sprzeciw. Chyba spodziewany...
Dlatego autor w przedmowie do „Trans-Atlantyku” wyjaśnia, że utwór jest satyrą, krytyką, zabawą, absurdem, ale przede wszystkim jest widzeniem Polski i Polaków, jego własną wibracją. Postaci w niej występujące, to osoby fikcyjne, poselstwo z całym orszakiem ministrów i ambasadorów też było zmyślone. Prawdziwe były tylko przywary, wady, nawyki, bufonada, tak bardzo charakterystyczne dla określonej warstwy społecznej – „..ludzi sfałszowanych i zredukowanych”. Po pierwszej publikacji utworu w 1953 r. krytycy pisali, że „Trans-Atlantyk” jest satyrą na bogoojczyźnianą Polskę, że to pamflet na sanację, krytyka naszych wad narodowych, i nasz narodowy rachunek sumienia… I mieli rację. Nie mieli racji tylko ci, którzy sugerowali, że Gombrowicz nie był patriotą, nie kochał ojczyzny.
Wróćmy do twojej adaptacji „Trans-Atlantyku”. Czy jej zadowalająca forma teatralna zależy od inscenizacyjnych pomysłów reżysera, czy też od znalezienia gombrowiczowskiego aktora?
Przystępując do pracy nad „Trans-Atlantykiem” nie zastanawiałem się nad tym, czy jestem gombrowiczowskim aktorem. Formy też nie musiałem szczególnie poszukiwać, bo przecież Gombrowicz jest „pisarzem formy”. Każdy zabieg, czy eksperyment sceniczny, byłby jej psuciem, wręcz zbezczeszczeniem. Skupiłem się na idei i słowie, pięknym i gawędziarskim języku, który zestawić można z twórczością Jana Chryzostoma Paska.
Wspomniałeś kiedyś, że […] spektakl jest lustrem, w którym odbija się również i moja twarz, takiego samego Polaka, też naznaczonego Polską. Co chciałeś przez to powiedzieć?
Odpowiedź na to pytanie znajdziemy na scenie. Serdecznie zapraszam.
Dziękuję za rozmowę
Fot. Archiwum Teatru Dramatycznego