reklama

Ukryli kosztowności przy mumiach w krypcie

Opublikowano:
Autor:

Ukryli kosztowności przy mumiach w krypcie - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

WiadomościTo miał być największy projekt budowlany hitlerowskich Niemiec. „Olbrzym”, albo inaczej, znajdujący się na Dolnym Śląsku kompleks „Riese”, wciąż fascynuje, bo wiele tu czeka na odkrycie. Przy jego powstaniu zginęło mnóstwo ludzi. Z powodu wkraczającej Armii Czerwonej Niemcy ukrywali depozyty nawet przy mumiach w kościelnej krypcie. W Płocku opowiadał o tym Łukasz Kazek.

To miał być największy projekt budowlany hitlerowskich Niemiec. „Olbrzym”, albo inaczej, znajdujący się na Dolnym Śląsku kompleks „Riese”, wciąż fascynuje, bo wiele tu czeka na odkrycie. Przy jego powstaniu zginęło mnóstwo ludzi. Z powodu wkraczającej Armii Czerwonej Niemcy ukrywali depozyty nawet przy mumiach w kościelnej krypcie. W Płocku opowiadał o tym Łukasz Kazek.

Budowę sieci podziemnych korytarzy w kompleksie „Riese” przerwała klęska III Rzeszy w II wojnie światowej. Niektórzy wręcz nazywają tunele podziemnym miastem. Z siedmiu kompleksów, zaledwie trzy, i to częściowo, udostępniono jak dotąd turystom. - To nie znaczy, że nie da się tam wejść - zastrzegał eksplorator z tamtych okolic, Łukasz Kazek w płockim Muzeum Mazowieckim, jako gość cyklu spotkań „Konfrontacje historyczne”. - Ale to już tylko na własną odpowiedzialność – ponieważ „Riese” nigdy nie został ukończony.

- Kiedy zaczynano budowę, żaden Niemiec nie sądził, że to kiedyś będą polskie ziemie – wyjaśniał. - Zaraz po wejściu poczujecie się jak na podziemnym dworcu kolejowym, tyle że wiodącym ileś kilometrów w głąb góry i kilkadziesiąt metrów pod ziemią. Temperatura sięga tam sześciu stopni Celsjusza. Panuje wilgoć.

Hitler zaczął zdawać sobie sprawę, że musi szukać mniej konwencjonalnych sposobów na wygranie wojny w 1943 roku. Teren Niemiec był poddawany coraz silniejszym nalotom. Szukano dogodnego miejsca na przeniesienie produkcji zbrojeniowej. Wybrano Góry Sowie, jako najlepsze miejsce do realizacji planów, które się zrodziły. Czemu akurat tam? Kazek tłumaczy: - Te góry nie podlegają ruchom tektonicznym od 3,5 mld lat, dlatego wydawały się pewną lokalizacją.

Grunt był stabilny, a teren trudno dostępny. W dodatku istniały już podziemia pod zamkiem Książ, który stał się siódmym obiektem włączonym do projektu, ale o tym za chwilę. Budowę powierzono organizacji Todt, wykorzystującej przy budowie siłę jeńców wojennych i więźniów z obozu w Gross-Rosen. Wysadzano ich na rampie na dworcu, później odbywała się segregacja. - Jak to przebiegało, mamy naszkicowane. Pokazują całą gehennę, łącznie z egzekucją na szubienicy za próbę ucieczki – opowiadał Kazek. Szkice odkryto przypadkiem.

Pamiętnik na worku od cementu

Tysiące ludzi, jeńców wojennych z całej Europy żyło tam w potwornych warunkach, w których pchły nie należały do największych zmartwień. Aż tu trafia się polski Żyd, który postanawia pisać pamiętnik. - Za coś takiego grozi kula w głowę, ale on mimo wszystko kradnie ołówek kopiowy – mówił Kazek. - Ma już czym pisać, ale wciąż nie ma na czym. Udaje mu się zdobyć worek cementu. Aby nikt go nie znalazł, chowa go w latrynie. Nazywał się Abraham Kajzer.

Pamiętnik wydano pod tytułem „Za drutami śmierci”.

Prace w tunelach odbywały się błyskawicznie. Wejście do nich znajdowało się w zboczu góry, następnie tunele pod niewielkim kątem drążono do góry, zachowując płaszczyznę poziomą, co miało zapobiegać gromadzeniu się wody. W czasie zaledwie jednej doby powstawało siedem metrów chodnika. Aby było szybciej, korzystano z materiałów wybuchowych. Oczywiście prace toczyły się w ścisłej tajemnicy. Majstrowie z jednego tunelu nie znali innych planów kompleksu. Najpierw trzeba było nowe tunele połączyć z podziemiami, które znajdowały się pod zamkiem Książ.

- W książce Krzysztofa Kąkolewskiego pt. „Co u pana słychać” znajdziemy wywiady z byłymi hitlerowcami, w tym z Hubertusem Strugholdem, twórcą medycyny kosmicznej – opowiadał Kazek. Niemieckiego naukowca wkrótce po wojnie ściągnęli do siebie Amerykanie, aby współpracował z NASA, przymykając jednocześnie oko na fakt, że jest on oskarżany o udział w zbrodniczych eksperymentach na ludziach (nic mu jednak nie udowodniono, Strughold bronił się, że odpowiadali za to inni lekarze, natomiast on sam był wręcz przeciwny postępowaniu Hitlera). Dzięki niemu Amerykanom udało się stworzyć odpowiednie kombinezony ciśnieniowe i opracować system niezbędny do podtrzymania życia astronautów z programu Apollo.

Niektórzy badacze przypuszczają, że Instytut Badawczy Medycyny Lotniczej Ministerstwa Lotnictwa III Rzeszy, w którym pracował naukowiec, przeniesiono do „zamku baronowej”, którym mógłby być właśnie zamek Książ (są i tacy, którzy tę teorię podważają). Wiadomo tylko tyle, że w 1944 roku z powodu nadmiernego bombardowania Berlina instytut przeniesiono na ziemie obecnie należące do Polski, na Dolny Śląsk. Strughold wspominał, że w swojej pracy posiłkował się zwierzętami. Przy eksperymentach aż wszystko wibrowało.

Podziemia zamku wykorzystuje Instytut Geofizyki Państwowej Akademii Nauk, trzyma w nich aparaturę pomiarową. Na mocy zawartej umowy w 2015 roku pomieszczenia, do których od lat 50. niemal nikt nie miał prawa wchodzić, od maja tego roku będa mogły zostać udostępnione zwiedzającym. Można tu jeszcze wspomnieć o jednej ciekawostce. W latach 40. na dziedzińcu zamku znajdował się szyb. Przypuszczalnie z czasem miała znaleźć się w nim winda do zjeżdżania pod ziemię.

W piekle

Niemcom nie udało się dokończyć tuneli. Obecnie mamy tam gęstwiny podziemnych, kilometrowych korytarzy i hal produkcyjnych. Nad głową to nawet 60 metrów litej skały, której nie powinny w tamtym czasie przebić żadne alianckie bomby. Oprócz eksperymentów, wspomina się o fabryce zbrojeniowej. To tam być może III Rzesza tworzyła broń masowego rażenia, aby odmienić losy wojny. Miejscowa ludność podejrzewała również, że budują kwaterę główną ze schronami dla Hitlera. Jednak dla pracujących tam ludzi to było piekło, bo tak wspominają ten czas ostatni żyjący świadkowie, jak chociażby pułkownik Edmund Szenkowski. Był więźniem w obozie pracy w Górach Sowich. Ludzie ginęli nie tylko z powodu głodowych racji w rodzaju zupy z pokrzyw, ale także z powodu skał, które spadając, miażdżyły pracowników.

A co działo się w Walimiu tuż przed wkroczeniem Armii Czerwonej? Kazek tak przedstawia tamte wydarzenia: - 8 maja 1945 roku o godzinie 15.00 odbywa się msza w kościele katolickim. Ksiądz zapowiada, że tuż po mszy jako pierwszy wywiesi białą flagę, a w ślad za nim powinni iść inni wierni. Może jak Rosjanie zobaczą białe flagi, to zaprzestaną mordów na Niemcach. Esesmani, którzy wychodzą z kasyna, na widok białych flag dostają szału. Chcą rozstrzelać proboszcza i każdego Niemca, który tak zrobił. Otępiała ludność zaczęła ściągać te flagi. W nocy pojawiają się pierwsze patrole rosyjskie. W podziemiach wciąż się paliło światło. Pierwsi polscy osadnicy wybierali później dziennie nawet 80 żarówek marki Siemens.

Niemcy nie byli szaleni przy ukrywaniu

Kiedy Rosjanie wkraczali do Walimia, Hitler już nie żył. - Niemcy, chowając depozyty, nie byli szaleni – sądził Kazek. Chowano co się da, ale w taki sposób, aby to miejsce niewiele się zmieniło i znajdowało się w warunkach, które nie okażą się szkodliwe dla zawartości. W obliczu zbliżającej się Armii Czerwone pastor z ewangelickiego kościoła św. Jadwigi zalecił miejscowej ludności ukrycie kosztowności w podziemnej krypcie. On miał do niej schodzić i wszystko chować. - Czasami Niemcy mieli aż cztery pogrzeby w tygodniu – stwierdza Kazek w pokazanym reportażu. - To nie było możliwe. Trumny chowano puste, a sam pogrzeb okazywał się jedynie mistyfikacją.

Opowieści z krypty

W tej krypcie leżą mumie dawnych pastorów, są też dzieci. Jedna należy do ministra króla Prus, Fryderyka Wielkiego, Karla von Zedlitza, który odpowiadał m.in. za sprawy szkolnictwa. Według Niemców to on, a nie Napoleon, wymyśli maturę. Zachowały się nawet dawne szaty, w których ich pochowano. Wiadomo, że kryptę plądrowano, aby znaleźć to, co wówczas przyniesiono do schowania, pieniądze albo biżuterię. Kazek sądził, że na tę sprawę trafił jako pierwszy, ale pomylił się. Wyprzedził go prof. Jacek Wilczur.

Były egzekutor na tropie

Jacek Wilczur jako nastolatek został wcielony do grupy egzekucyjnej Armii Krajowej. Wykonywał wyroki śmierci na nazistach, kolaborantach i przestępcach. Przebywał także przez pewien czas w więzieniu w celi dziecięcej. - Kiedy próbowałem nakłonić go do opowieści przed kamerą, zgodził się tylko pod jednym warunkiem, że nie będzie wdawał się w szczegóły – a dlaczego, to dobitnie pokazują m. in. wydarzenia z tej celi. W cienkiej zupce, jaką im podawano, znaleźli kawałki mięsa ludzkiego. Po wojnie Wilczur pracował w Głównej Komisji Badań Zbrodni Hitlerowskich w Polsce. W latach 60. pojechał do kompleksu "Riese". Badał go w towarzystwie saperów i dwóch sowieckich dziennikarzy. - Przypuszczał, że to byli agenci KGB.

Wilczur wspominał, że w jednej ze sztolni odnotowano promieniowanie radioaktywne. Otwierał też wieka starych trumien w kościele. W ten sposób trafił na schowane hitlerowskie dokumenty i inne depozyty. Trafił też na masowy grób. Mogło w nim leżeć około 400 osób, głównie Żydów, Włochów i Francuzów. Zachowały się fragmenty mundurów, doszyte guziki. Kazek też znajduje depozyty, pieniądze, albumy rodzinne, rzeczy bliskie sercu. - Po oddaniu właściciele stają się bardziej rozmowni – dlatego on pyta o „Riese” i o wydarzenia w Walimiu. - Bywa, że słyszę od nich: Proszę, niech mnie pan nie ocenia. Miałem 13 lat wszędzie wtłaczali nam do głów, że ci, co pojawiali się na rampie, to byli bandyci.

Niemcy przyjeżdżają na Dolny Śląsk jako turyści, ale w tym wszystkim pojawia się jeszcze jedna zagadka, a są nią tzw. „strażnicy”. Może celowo podstawieni, aby strzec tego, co nie powinno wyjść na światło dzienne? Może nawet uczestniczyli w budowie kompleksu i nie wyjechali z Polski, jak pozostający dla wielu nieodgadniony i nieżyjący już inż. Anton Dalmus. Podawał się za Austriaka, a jednak dokumenty wskazują, że był Niemcem. Został w Polsce na kolejne 15 lat opowiadając o sobie i kompleksie niektórym dziennikarzom (a ci wyłapywali nieścisłości w jego wersjach). Pracował nie tylko w organizacji Todt i przy samym kompleksie. Już po wojnie zatrudniono go w Przedsiębiorstwie Poszukiwań Terenowych, któremu wskazywał dobra do „pozyskania”. Jako pracownik PPT, jeszcze przed wyjazdem z Polski, mógł odwiedzać miejsca, które dla wielu już nie były tak dostępne.

Kazek nie ma wątpliwości, że w Walimiu przebywali "agenci". - Mieli wtapiać się w społeczność, ożenić, specjalizować się w jakiejś dziedzinie – tu przytacza też przykład Henryka Wojtczaka, który zmarł samotnie w latach 80. w trzypokojowym mieszkaniu w Walimiu. Unikał wizyt u lekarza (żołnierze niemieccy mieli pod pachą tatuaż z grupą krwi, odnaleziono taki u niego w trakcie oględzin ciała już po śmierci). W trakcie przeszukania mieszkania znaleziono ukrytą szafę. Leżały w niej zdjęcia, mapy, mundur SS i legitymacja z rangą kapitana. Również i w jego przypadku nie wiadomo, czy pozostał celowo, aby strzec tajemnic... Tu sekretów jest bez liku. Pojawiają się teorie, że w kompleksie mogą zostać odkryte masowe groby ludzi zamordowanych jeszcze przez Niemców tuż przed ewakuacją z Walimia. Kazek powtarza, że Rosjanie tuż po wkroczeniu kręcili filmy i robili zdjęcia, w tym w podziemiach i we wszystkich obozach w górach. Archiwalne materiały mogłyby okazać się niezwykle pomocne w rozwikłaniu sprawy choćby w części.

- Jedno jest pewne, sekret „złotego pociągu”, który miałby znajdować się w tych okolicach, dobrze napędza turystyczną koniunkturę – podsumował Kazek. Wkrótce pojawi się film na temat pociągu w kanale Discovery. Z powodu zawartej umowy dopiero po premierze będzie mógł w pełni o tym opowiedzieć.

Fot. Łukasz Kazek przywiozł ze sobą kilka depozytów, w tym m. in. reichsmarki, Karolina Burzyńska/Portal Płock

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE