Ani się obejrzeliśmy, a to już XI edycja Polish Hip-Hop Festivalu. Kiedy rozpoczyna się praca nad kolejną edycją festiwalu? Niektórzy organizatorzy takich wydarzeń mówią, że już w trakcie trwania obecnej edycji.
Marcin Siwek: Praca nad kolejnym wydarzeniem zasadniczo się nie kończy, bo trzeba na bieżąco analizować co jest dobrze, a co źle, co trzeba zmienić. Kończy się jedna edycja, trzeba myśleć już nad kolejną. Po drodze są do zrobienia raporty, są zobowiązania, z których trzeba się wywiązać. Są oczywiście tak zwane okresy “ogórkowe”, kiedy jest czas na niewielki oddech. To najczęściej zdarza się mniej więcej w połowie września, ale potem rozpoczynają się kolejne przygotowania, planowanie i rozmowy z Partnerami. Sponsorzy pod koniec roku zawsze planują budżety. My oddech łapiemy w połowie września i na początku października, a potem szykujemy się już do kolejnej edycji.
Są artyści, którzy są tu co roku. Po koncercie przybijacie piątkę i mówicie “do zobaczenia za rok”?
Jest grono artystów, dla których Płock jest bardzo ważnym miejscem. Sporo artystów ten termin dla nas trzyma. Później ustalamy czy grają w czwartek, piątek czy sobotę. Są artyści, którzy lubią tu przyjeżdżać, bo zwyczajnie dowozimy robotę. Nie ma problemu, że czegoś brakuje, że nie zgadza się hospitality [z angielskiego opieka - red.].
Przez lata wypracowaliśmy sobie markę i to sprawia, że ludzie chcą tu przyjeżdżać.
To jednak ponad dekada pracy.
Oczywiście jest to szmat czasu, ale nasza agencja funkcjonuje na rynku dłużej i ten kontakt z branżą eventowo-artystyczną, w której funkcjonujemy, mamy od wielu lat. Organizowaliśmy imprezy klubowe, niektórym artystom organizowałem trasy zagraniczne w miejscach, gdzie żyje Polonia. Niektórzy po raz pierwszy wyjechali ze mną na koncerty do Stanów Zjednoczonych. Zajmuję się tym od dwudziestego roku życia, więc to naprawdę kilka ładnych lat.
Marcin Siwek, organizator Polish Hip-Hop Festivalu
Ta edycja w pewnym sensie jest wyjątkowa. Nie przypominam sobie, żebyście tak późno ogłaszali line-up. Co się stało?
Nie chciałbym za dużo o tym mówić, bo to nasze wewnętrzne sprawy. Z przyczyn niezależnych od nas musieliśmy przeorganizować całą firmę. W lutym niespodziewanie zmarła kluczowa osoba w naszej organizacji i to wywróciło nam pracę do góry nogami. Trzeba było przenieść aktywa, powołać zarządcę sukcesyjnego, przeprocedować niektóre umowy od nowa. Nie mogliśmy podejmować zobowiązań. Musieliśmy to wszystko postawić na nogi od nowa.
Wspomniana sytuacja na chwilę wstrzymała nam pracę, bo nie mogliśmy podejmować żadnych zobowiązań. To była dla nas nowa sytuacja. Jeszcze w piątek wspólne rozmowy i plany, a w poniedziałek musieliśmy się pożegnać. Na pewno był to jeden z trudniejszych momentów w funkcjonowaniu naszej agencji.
To był na pewno trudny po ludzku czas, ale też i od strony organizacyjnej. Były takie myśli, że “dziesięć edycji i wystarczy”?
Były różne opcje - robimy rok przerwy, poukładamy sobie sprawy. Zajmujemy się też innymi rzeczami, więc temat przerwy był szeroko omawiany wewnętrznie. Generalnie nie narzekamy na nadmiar czasu. Polish Hip-Hop Festival to jednak nasze dziecko. Płock stracił w ostatnich latach jeden festiwal, a współpraca z prezydentem Andrzejem Nowakowskim układa się dobrze. Postanowiliśmy podjąć rękawicę i po prostu trochę później zaczęliśmy. Jest presja czasu, ale poradzimy sobie. Bardziej martwi nas kondycja samej branży i ilość wydarzeń na rynku. Już w ubiegłym roku czuć było, że jest ich za dużo, a rok bieżący pokazał, że te szaleństwo trwa nadal i rynek jest mocno nasycony.
Czyli to też po części lokalny patriotyzm, żeby coś oddać temu miastu.
Tak, ale mieliśmy też podjęte zobowiązania: wpłacone zaliczki, zarezerwowanych podwykonawców. Musieliśmy patrzeć nie tylko na naszą kondycję mentalną, ale też partnerów, którzy są z nami od wielu lat. Mieli dla nas zarezerwowane terminy i sprzęt na to wydarzenie. To była szybka decyzja, dajemy sobie chwilę oddechu, porządkujemy wszystkie sprawy formalne, żebyśmy mogli dalej swobodnie pracować. Niektóre kontrakty są wieloletnie, więc trzeba było zmienić beneficjenta. Było dużo pracy, której nie widać gołym okiem, a my się jej nie spodziewaliśmy.
Nie był to miły okres, ale jesteśmy gotowi na takie sytuacje.
Jest dwudziestu jeden artystów. Line-up jest już zamknięty?
Tak. W tym roku będzie jedna scena główna i jedna soundsystemowa więc tych wykonawców jest blisko 50.
To okrojenienie wynika z opóźnienia czy jednak tego, co się dzieje w branży? Słychać coraz głośniej o wyzwaniach, choćby finansowych, przed jakimi stoją organizatorzy festiwali.
Przyczyn zasadniczo jest kilka. Po pierwsze mamy 21 topowych wykonawców, którzy sporo kosztują. Branża jest mocno nasycona. Uważam, że poprzedni rok pokazał, że wydarzeń jest bardzo dużo, a ten rok to już istne apogeum. Rozmawiam na bieżąco z menadżerami, ci rozsądniejsi i bardziej doświadczeni sami się śmieją, że niedługo headlinerem w naszej branży będzie komornik. Imprez jest mnóstwo, oczekiwania finansowe względem poprzedniego roku wzrosły, koszty w niektórych obszarach również. Dodatkowo wzrost płacy minimalnej i pojawienie się nowych podmiotów na rynku.
Prosty rachunek popytu i podaży.
Tak. Z naszych analiz wynika, że “tego” jest po prostu za dużo. Już oficjalnie organizatorzy wypowiadają się, że bańka festiwalowa pęknie i że oczekiwania oraz koszty organizacji rosną w zawrotnym tempie.
My jesteśmy festiwalem, który na stałe wpisał się w rynek, ma swoją markę i jest zestawiany z innymi dużymi wydarzeniami. Nie czuję presji by uczestniczyć w tym szaleńczym wyścigu. Przykład Fest Festiwalu pokazał czym to może się skończyć. Do tej pory słyszymy o niezapłaconych fakturach, ludzie czekają na zwrot pieniędzy za bilety. Wypadkową tej sytuacji w ostatnich latach jest to, że za wszystko musimy zapłacić z góry, bo podwykonawcy boją się powtórki z rozrywki.
Koncertów jest naprawdę masa. Biorą 4-5 wykonawców i już mają festiwal.
Czy to jest tak, że każdy wójt czy prezydent bogatszego miasta może zwrócić się do takiej osoby jak ty, wyłożyć 100 czy 200 tysięcy złotych i powiedzieć “zorganizuj mi wydarzenie”. Tak jak mówisz, ściąga kilku artystów, pieniądz jest pewny, a kalendarz się wypełnia. Jak ktoś ma koncert u siebie, to może nie czuć takiej potrzeby jeżdżenia po Polsce.
Jasne. Rozmawiałem z analitykiem sprzedaży internetowej bileterii. Ilość wydarzeń na rynku sprawia, że headlinerzy już nie pikują sprzedaży. Tak po prostu jest. Część branży podejrzewa, że ten rynek się załamie. Zdarzają się organizatorzy, którzy ślepo zapłacą każdą kwotę. Ja się nie daję nabrać na niektóre stawki. Jeśli są one nie dla mnie nieadekwatne do jakości gigu [z angielskiego koncert - red.] to wolę najzwyczajniej w świecie zrezygnować.
Zdarzyło się przy tej czy którejś z poprzednich edycji zrezygnować z jakiegoś średniego lub dużego artysty, bo po prostu krzyknął za dużo?
Tak.
To norma czy jednak pojedyncze sytuacje?
Niestety to staje się powoli normą. Wyznaję zasadę, że nie można przepłacać i psuć w ten sposób rynku. Rozumiem oczekiwania, że jest hype, że jesteśmy szesnastym rynkiem muzycznym na świecie, że sprzedaż w cyfrze bije rekordy z roku na rok, ale gdzieś jest granica. Jeśli polski raper oczekuje 300 tysięcy złotych za 45-minutowy koncert, a to nie jest nawet górna granica, to coś jest nie tak. Tyle kosztuje kawalerka w naszym mieście. Nie daję się ponieść temu szaleństwu, nie muszę się licytować.
Mamy swoją markę, współpracujemy z dużymi brandami. Uważam, że to już są duże pieniądze, ale czasami jeszcze można się dogadać. Sporo artystów jest nastawionych na cash. Nie ma już takiej relacyjności, jak kiedyś. Jest tyle wydarzeń na rynku, a spore grono organizatorów płaci bez mrugnięcia okiem, ślepo wierząc, że headlinerzy zrobią robotę, jak kiedyś, ale nie zawsze to się udaje.
Czyli inni organizatorzy kontraktują jednego-dwóch topowych artystów, do tego kilku ze średniej półki i może jakieś wschodzące gwiazdy, licząc, że to się spłaci? Czy to błędne myślenie?
Tak. Czy to błąd? Nie wiem, każdy ma swoje spojrzenie biznesowe. Nie wyobrażam sobie sytuacji, żebym nie zapłacił podwykonawcom, żeby były jakieś zaległości. Kipi w nas cały czas zajawka, słuchamy muzyki, śledzimy wszystko. To u nas przecież debiutował Bedoes, to u nas Taco zagrał pierwszy koncert, to u nas Solar odkrył White’a. Ci ludzie się tu spotykali, to było duże wydarzenie branżowe.
Są artyści, którzy potrafią to oddać. Na przykład KęKę nagrał tu teledysk, zawsze to wspomina. Koniec końców liczy się jednak kasa?
Tak jest. Jest biznes i każdy tak do tego podchodzi. Branża się sprofesjonalizowała, ale widzę, że idzie to w złą stronę. Nie mam zamiaru być tylko płatnikiem w relacjach. Jeśli pracujemy razem, to wyznaję zasadę partnerstwa. Nie lubię być traktowany przedmiotowo i z góry. Jeśli coś takiego się dzieje, to współpraca szybko jest ucinana. My tak nie pracujemy. Czasami wolę zrezygnować czy powiedzieć “stary, zejdź na ziemię, ja ci takich pieniędzy nie zapłacę”. Mówi, że inni zapłacą. Są buyouty, noclegi, hospitality, zwrot kosztów podróży i masa dodatkowych kosztów, których konsument nie widzi.
Boom w branży datujesz na ostatnie 2 lata? Tuż po pandemii?
Tak.
Nie wiem, czy się zgodzisz, ale przez ostatnie 2 lata w Polsce mamy nieprzerwaną kampanię wyborczą. Być może jest tak, że zarządzający państwowymi czy miejskimi pieniędzmi zorganizowali igrzyska, a że zazwyczaj mniej się liczą z wydawanymi pieniędzmi, to dlatego branża jest przepłacona.
Nie, z tym się nie zgodzę. Covid uruchomił ogromne środki z tytułu przychodów z odtworzeń, ze sprzedaży. Powstał głód koncertowy. Jeśli zarabiasz więcej, to chcesz więcej. Szaleństwa nie zrzucałbym wyłącznie na artystów, bo gdzieś też jest managment, który ma procent od sprzedanych występów. Dziesięć, dwadzieścia procent, czasami nawet dwadzieścia pięć procent. Im większą podpiszą umowę, tym większa prowizja. Robią z tych artystów czasami świetną maszynkę do zarabiania pieniędzy.
Znam tych ludzi, jak jest jakieś szalone oczekiwanie to czasami pozwolę zadzwonić sobie do artysty, którego znam i zapytam “stary, serio?”. Łapiemy konsensus, ale jak mówię - przyglądam się mocno temu co się dzieje. Zobaczymy, jak to będzie. Hip-Hop jest eksploatowany totalnie. Inne wydarzenia mieszają gatunki, sięgają po raperów. Nie wszyscy zdają sobie sprawę, że przez takie działania totalnie zaciera się turystyka festiwalowa. W każdym województwie jest festiwal. Jak nie hip-hopowy, to inny, który i tak sięga po ten gatunek, bo jest na niego obecnie hype, bo są wyświetlenia, popularność. Zmienia się pokolenie. Ostatnie badania radiowe, które przeprowadzała Grupa ZPR Media jasno pokazują - młodzież słucha zarówno disco polo, jak i hip hopu. Nie ma granicy wstydu. To już muzyka rozrywkowa, pop. Umówmy się, to już nie jest gatunek muzyczny. Wszystko sprowadza się do tego, że to po prostu popularna muza.
Patrzę na tych 21 artystów i z jednej strony mamy Young Leosię, a z drugiej takiego Palucha. To są dwa zupełnie przeciwstawne bieguny, choć wystąpią na tym samym Polish Hip-Hop Festivalu.
Young Leosia pokazała w ubiegłym roku, że jest na nią ogromny hype. Pod sceną szalały tłumy młodszych i starszych uczestników festiwalu.
To prawda, był tłum.
Podobnie było na koncercie Bambi. Mieliśmy potwierdzony koncert również w tym roku, ale ze względu na prywatne sprawy musiała to zrzucić ze swojego kalendarza. Jest hype na jednych i drugich. Musimy pamiętać, że po 100-150 kilometrów od nas powstają nowe podobne wydarzenia. Kalisz, Bydgoszcz, Sierpc czy Łódź, która przeznacza ogromne nakłady na wydarzenia.
Wszyscy patrzą na Sławę.
Bo Sława wykorzystała moment covidowy i dostali zgodę na przeprowadzenie imprezy masowej w tym terminie.
Czy to dziś największa konkurencja Polish Hip-Hop Festivalu?
Nie wiem. Uważam, że są fajnie umiejscowieni regionalnie. Tam jest bogatszy konsument i wokół mają miejscowości, które ich zasilają. Ciekawe położenie, domki, jezioro. Wykorzystali swoją szansę i zrobili festiwal w covidzie w 2022 roku. My takiej możliwości nie mieliśmy a nie chcieliśmy organizować substytutu festiwalu po tak spektakularnych edycjach w 2018 i 2019 roku.
Rozmawialiśmy trochę o stawkach. Patrzę jacy tam grają artyści i się zastanawiam, czy to ma się szansę spiąć od strony finansowej.
Pytanie jak to jest zorganizowane. Nie chciałbym wchodzić w ich kompetencje. Pytanie, ile płacą za grunty, czy muszą robić zmianę organizacji ruchu czy są rzeczy, które funkcjonują w innych lokalizacjach. Miejsce miejscu jest nierówne. Tam w bezpośrednim sąsiedztwie są ośrodki wypoczynkowe, więc pewnie jest kanalizacja i nie muszą płacić dziesiątek tysięcy złotych za wywóz nieczystości tak jak my. Myślę, że skoro organizują, to musi się jakoś spinać finansowo do tej pory.
Były jednak historie festiwali, które przepłaciły i upadły.
Oczywiście były na rynku festiwale, które weszły na ten rynek „na grubo” i szeroko. Za szeroko. Zepsuli mocno rynek. Płacili takie pieniądze, których nikt nie płacił. To definiowało oczekiwania artystów. My też płaciliśmy po 300-400 tysięcy polskim wykonawcom. To są miliony i ryzyko. Nie chcę się tłumaczyć, bo każdy ma swój case biznesowy i robi tak, żeby zarobić. Mówiłem, że kipi w nas zajawka, ale to też jest biznes. Jestem odpowiedzialny za podwykonawców, partnerów, bezpieczeństwo ludzi. Wspierają nas duże brandy i to musi dobrze funkcjonować, bo reprezentujemy nie tylko swoją agencję ale też Partnerów, którzy z nami współpracują.
Gaża artystów to nie jedyne koszty, które poszły górę. Rozmawiam z ludźmi organizującymi mniejsze i większe wydarzenia. Wskazują, że koszty sceniczne wzrosły w ostatnim czasie o 100-150%.
Tak, to jest szaleństwo. Pamiętajmy, że w ostatnich latach mieliśmy co chwilę wzrost płacy minimalnej, co napędza podwyżki. To nie jest łatwy kawałek chleba. Komuś się wydaje, że siedzimy, dłubiemy w nosie, bo mamy wsparcie z Partnerów i Sponsorów. Mamy, ono jest ważne, ale to kropla w morzu przy tych potrzebach.
Każdy ma koszty, adekwatne do skali produkcji. To co się dzieje u nas przy dużych wydarzeniach jest problematyczne dla każdego. Plaża nad Wisłą jest najtrudniejszym logistycznie miejscem jakie tylko może być. Oczywiście jest piękna, malownicza, ale jest trudna. To są ciężkie sprzęty, dźwigi. To koszt. Jeśli ktoś tego nie liznął, to tego nie zrozumie. Konsumenta nie interesuje koszt, konsumenta interesuje dobra zabawa.
Konsument po prostu kupuje karnet i przychodzi.
Tak jest.
To jakim budżetem dysponuje Polish Hip-Hop Festival?
Kilka milionów złotych.
Czyli więcej niż 2 miliony, ale mniej niż 10.
Tak, mniej niż 10.
To pozwala zorganizować festiwal na bardzo dobrym poziomie?
Jesteś na festiwalu więc widzisz, że my stawiamy na jakość. Zawsze staramy się aby oprócz wrażeń stricte muzycznych pojawiały się jakościowe rozwiązania infrastrukturalne. Są atrakcyjne strefy sprzedażowe, atrakcje partnerskie, nowe jakościowe stanowiska, tak aby dopełnić tę malowniczą przestrzeń jaką dysponujemy w Płocku.
Tak, taka kwota pozwala to zorganizować. Musimy tak operować tym budżetem, żeby dowozić. Moglibyśmy wprowadzić masę oszczędności i pieniądze zostałyby w kieszeni, ale my tak nie pracujemy. Mamy zobowiązania, które musimy wypełnić To jest wyzwanie, emocje, stres, reagowanie na nieprzewidziane czynniki. Nie jest łatwo, ale taka jest specyfika naszej branży.
A co z Lech Polish Hip-Hop Awards?
Na razie zawiesiliśmy projekt. Były zmiany kadrowe w marce Lech. Nowy brand manager nie widzi dalszego sensu kontynuowania projektu po poprzedniku, a bez wsparcia takiego partnera nie ma to sensu i nie spina się biznesowo. Są Popkillery, więc jest ktoś, kto zagospodarował ten obszar. To my jednak zrobiliśmy przetarcie, to my zbudowaliśmy największą scenę w historii Hali Stulecia we Wrocławiu i ruszyliśmy z transparentnym nagradzaniem twórców hiphopowych.
Co z bitwą freestylową? Wiele osób za nią tęskni.
Tak, nie było jej od 2 lat. Przyczyna jest prosta. Chcemy zorganizować ją jako oddzielny twór. Zdecydowanie. Zrobimy stream z jakimś poważnym partnerem. Dobra bitwa musi potrwać, a to definiuje czas antenowy i zabiera możliwości stworzenia w tym miejscu koncertu. Chcemy, żeby bitwa wróciła, ale jako oddzielny projekt.
W Płocku?
Chyba tak.
Jeszcze w tym roku?
Ciężko mi powiedzieć, czy zdecydujemy się na ten krok w tym roku. Być może. Zobaczymy jakimi środkami będziemy dysponować, jacy partnerzy będą chcieli w tym uczestniczyć. Ostatnia bitwa była dość duża, zrobiliśmy ją z Betcliciem i nagrody były takie, jakich nigdy nie było. Myślimy o tym, ale to nie jest nasz must have.
Co jeszcze zostało do dopięcia na kilka tygodni przed XI edycją? To bardziej gorący okres czy już większość spraw jest załatwionych?
Teraz głównie zostaje nam egzekucja. Wiadomo, że tego jest masa. Praca z taką liczbą artystów - czasami w ciągu tygodnia pięć razy zmieniane są warunki hospitality. Już nie cola zero, tylko fanta zero i jakieś owoce. Takich rzeczy do załatwienia na już albo na wczoraj jest sporo.
Musimy wszystko sprawdzić, czy każdy odpowiedzialny za swój obszar wszystko wie i czy wszystko ma „połapane”. Rzeczy organizacyjnych jest dużo. Zmieniamy organizację ruchu, niektóre ulice są wyłączone. Dziesiątki dokumentów do wypełnienia, zgody, pozwolenia, do tego ciężki sprzęt i koordynacja poszczególnych odcinków. Jednym słowem jest co robić na ostatniej prostej. Zakres jest duży.
Jak kwestia noclegowa w Płocku?
Dramat.
Głównie z tego powodu wyniósł się Audioriver. Baza noclegowa zawsze była mała, a przez inwestycję w Orlenie stała się jeszcze mniejsza.
Piotrek [Piotr Orlicz-Rabiega - organizator Audioriver - red.] podjął zrozumiałą, biznesową decyzję, zderzając się z tym, co nas tu spotyka… Oczywiście, gdybyśmy przenieśli stąd imprezę do większego miasta, które z miejsca zapewni ci większy przychód z biletów, bo jest większa aglomeracja, to biznesowo to się broni. Jednakże jesteśmy stąd i w relacjach biznesowych w moim odczuciu powinien obowiązywać keys lojalnościowy. Tak jak mówię, rozumiem ruch, ale sposób komunikacji o zmianie lokalizacji w moim odczuciu powinien wyglądać inaczej. Uderzyło to w roku wyborczym w prezydenta Nowakowskiego, uważam, że niesłusznie, bo nie można odmówić panu Nowakowskiemu chęci do dialogu i przychylności w tym obszarze.
Macie policzone ile osób jest z Płocka i okolic, a ile przyjeżdża z dalszej odległości?
Ostatnio sporo jest przyjezdnych, którzy wpadają na imprezę, wracają i przyjeżdżają na drugi, np. z Torunia czy Bydgoszczy. Zasadniczo myślę, że można przyjąć 50/50. Pamiętajmy też o szaleńczych cenach noclegów w Płocku…
Ilu osób spodziewamy się na tej edycji?
Został nam ostatni moment. Sądzę, że powinno w tej edycji uczestniczyć 10 tysięcy uczestników.
Organizator Audioriver mówił wprost, że miejsc noclegowych w Płocku jest za mało. Jak wy na to patrzycie?
Jest mało i są zajęte przez wielu pracowników zagranicznych. Kilka hoteli zostało sprzedanych i baza znacznie się uszczupliła. Drugim aspektem są ceny.
Miejsc mało, chętnych dużo, więc…
Ale ludzie się już na to nie łapią. Bierzesz dziewczynę na festiwal, płacisz 3 tysiące za mieszkanie, 1000 złotych za karnety. Trzeba coś zjeść, coś wypić, dojechać. 5 tysięcy złotych za weekend. To bardzo przyzwoite wakacje all inclusive…
Pamiętajmy, że mamy 100 km do Łodzi, gdzie są dwa duże darmowe festiwale - Summer Łódź jest wypchane gwiazdami po brzegi i za wszystko płaci miasto. Wysyp wydarzeń organizowanych w tym roku przez samorządy to istne szaleństwo.
Czy tak powinno być?
Nie możemy zabronić nikomu organizowania wydarzeń. Uważam jednak, trzeba przyjąć odpowiednią strategię w tych okolicznościach. Tym bardziej, że jeszcze kilka lat temu mówiło się o Płocku jako o letniej stolicy festiwali. Uważam, że powinniśmy strać się wrócić do tego i tu potrzebna jest większa rola samorządu we wspieraniu i odpowiednim zaplanowaniu tych działań, tak aby inne miasta nie odjechały nam zbyt daleko. Mamy ku temu możliwości. Osobiście uważam, że cały rynek wydarzeń w Płocku należałoby trochę przeorganizować i opracować strategię, która pozwoli na rywalizowanie z innymi samorządami.
Czy to nie jest tak, że nadmiar publicznego pieniądza psuje rynek?
Nie możemy zabronić samorządowi zorganizowania imprezy dla swoich mieszkańców. Nie patrzę na to tak. Może dlatego, że my też korzystamy ze wsparcia miasta czy samorządu województwa. Przy budżecie naszego miasta możemy rywalizować z Łodzią, Warszawą, Trójmiastem, ale trzeba się nad tym mocniej pochylić i muszą się tym zająć fachowcy.
Ale trzeba wydać ogromną kwotę, a i miasto ma swoje profity z tego.
Oczywiście miasto ma benefity z tytułu organizacji wydarzeń o skali ogólnopolskiej. Są to zarówno aspekty promocyjno-wizerunkowe, aktywacja tkanki miejskiej czy wsparcie dla lokalnego biznesu - restauracji, hoteli, są dodatkowe okresowe miejsca pracy. W przypadku naszej agencji zarejestrowanej w Płocku są to również podatki. Dlatego staramy się pracować z lokalnymi podwykonawcami. Każde środki publiczne w postaci wsparcia muszą mieć deklarację przeznaczenia co widnieje w zapisach umowy. To nie tak że dostajemy pieniądze i hulaj dusza piekła nie ma. Podpisujemy umowę i musimy zadeklarować ile pieniędzy włożymy, jaki skleimy budżet. Musimy przedstawić swoje faktury kosztowe, które zadeklarowaliśmy wraz z potwierdzeniem przelewów. Ponadto dotacja przyznana naszej agencji to też możliwości z tytułu zwrotu podatku VAT dla POKiS.
Czy odczuwacie brak Audioriver? Oba wydarzenia zasadniczo nakładały się na siebie.
Z Piotrem mieliśmy trudną relację, bo oczywiście rywalizowaliśmy na rynku lokalnym. Mieliśmy w ostatnich latach edycje, które zatarły różnice frekwencyjne między PLHHF a Audioriver co było widoczne gołym okiem. Współdzieliliśmy część infrastruktury co pomogło zarówno nam jak i Audio optymalizować budżety wydarzeń. Mimo tego, że nie było chemii między nami, jest to jednak doświadczony producent, który tak jak my zjadł na tym zęby. Możemy się nie darzyć większą sympatią, ale szanuję go. Znamy ten rynek, wiemy, jak produkować wydarzenia i czujemy, że nie powiedzieliśmy ostatniego słowa w tym obszarze.
Dlaczego miasta decydują się na organizację wydarzeń przez zewnętrznych wykonawców?
Ja dzwonię i jest 200 tysięcy złotych. Dzwoni POKiS - jest 280 i nie ma zmiłuj. Managerowie widzą, że jest jednostka samorządowa i dla nich jest to „easy money”. O to chodzi. Jednostki samorządowe mają większy kłopot ze znalezieniem partnerów, patronatów i dużo trudniej jest im wypracować relacje. Traktowane są bardziej z góry, głównie jako płatnik. Zewnętrzne agencje mające wypracowane kontakty, są bardziej elastyczne w działaniach.
Miasto nie może się przecież wszystkim zajmować.
Dokładnie. Pełna zgoda.
Ile osób pracuje dziś przy organizacji festiwalu?
W tym momencie jest kilkanaście osób. Nie wszyscy pracują z nami całym rokiem. Kadra puchnie, gdy jest bliżej festiwalu. Teraz to kilkanaście, a w szczycie cały team produkcyjny wzrośnie do kilkudziesięciu osób.
Czy organizatorzy potrafią się bawić na festiwalu? Ciągle was widać, krążycie z krótkofalówkami, coś załatwiacie, pilnujecie.
To jest odpowiedzialność, więc tego czasu na zabawę nie ma. Doglądamy tego, żeby wszystko zgadzało, zwozimy sprzęt, jak kończy się impreza masowa, mamy wszystkich zaopiekowanych, czyścimy teren i wtedy jest czas dla nas. Cały czas jest presja, trzeba być gotowym. Śpimy czasem po 3 godziny na dobę. Impreza kończy się późno w nocy, a pewne odcinki pracują od samego rana. Musi być czysto. Są pewne standardy, trzeba to dowieźć tak, jak my byśmy chcieli być przyjęci na imprezie. Znajdzie się też czas dla nas, czekamy na hasło “odpinamy wrotki”, ale to zabawa trochę przez łzy, bo wszyscy są strasznie zmęczeni. Adrenalina działa, jest czas na podsumowanie, drinka, ale kończy się zazwyczaj rozmową - co mogliśmy zrobić lepiej, co szwankowało i co chcielibyśmy usprawnić.
Czy to będzie dobra edycja?
Nie było złej edycji. Zawsze były dobre edycje. Umówmy się - mamy Internet, ogromne oczekiwania młodzieży, tylko zasadniczo są osoby, które wolą komentować, niż być w rzeczywistości na wydarzeniu. Łatwo jest skomentować. Mamy 21 artystów, nie licząc DJ-ów, a to też mocni zawodnicy, to płacisz 10 złotych za koncert. Jedziesz na jednego artystę i zapłacisz 200 złotych. Celowo zrezygnowaliśmy z jednej sceny, bo ludzie wybierają headlinerów. Nie jesteś w stanie pójść na wszystkie koncerty, nie ma takiej możliwości. Ludzie oczekują, żeby line-up był potężny, ale na większość z nich nie pójdą. Mierzyliśmy się z tym przez kilka lat. Były komentarze, że ten o tej porze, ten o tamtej. Ludzie mają do tego prawo. Lubię przyjąć krytykę, ale niech ona będzie konstruktywna, a nie, że “mało”. Zrób coś sam, znajdź parę milionów złotych. Po festiwalach, które upadły w poprzednich latach nie ma już płatności “po”. Połowę płacimy z góry, a 2 tygodnie przed występem reszta. Artysta zanim przyjedzie ma pieniądze na koncie.
Komentarze (0)