W niedzielny wieczór, oprócz podziękowań i nagród przy okazji 45-lecia płockiego teatru, pokazano również film "45 lat teatru, czyli nic o nas bez nas" w reż. Piotra Bały przepełniony fragmentami spektakli i anegdotami (rolę narratora pełnił Marek Walczak).
Jedna z zabawnych sytuacji zdarzyła się w sztuce "Każdy kocha Opalę".
- Poszła fama po mieście, że w teatrze rozdają dolary. W finałowej scenie aktor rozrzuca w stronę widowni dolary, oczywiście mocno fałszowane. Tam, gdzie na banknotach jest Waszyngton, to był kot, a gdzie napis dolar - teatr płocki. Był przerobiony tak, że nie można tego było uznać za falsyfikat. A okazało się, że to był falsyfikat, ponieważ któregoś dnia zjawiła się w teatrze milicja i szukali tych, którzy tak sfałszowali dolary. Oczywiście fałszywki wykonał Adam Łukawski i Mirosław Łakomski. Całe szczęście, że te dolary były zatwierdzone przez cenzurę. To jest jedyny przypadek, kiedy cenzura uratowała nam życie. Okazało się, że na rynku handlarze dolarami między prawdziwe dolary wkładali te fałszywe.
Po Janie Skotnickim nowym dyrektorem został Andrzej Maria Marczewski (1981-1982). Reżyserował m.in."Mistrza i Małgorzatę": - Wyobraźcie sobie, kiedy graliśmy, odbywał się w tym momencie bal u szatana, kolega, który stał obok, niechcący pociągnął za sznurek, gdzie był umocowany ogromny żyrandol. W momencie, kiedy aktorzy dali krok do przodu i powiedzieli "to już koniec", ta kula rozbiła się tuż za nimi w drobny mak. Cały ten żyrandol spadł na scenę. Widzowie myśleli, że tak miało być, bo to efektowne, ale było tyle szkła... Wszyscy nie mogli się ruszyć, zamarli. Ta kula mogła wszystkich zmieść ze sceny.
Po Marczewskim dyrektorską pałeczkę przejął Jerzy Stępniak (1982-1985), a tuż po nim Tomasz Grochoczyński (1985-1990):
- Wchodzę do gabinetu i natychmiast uciekam pod ścianę, albowiem byłbym rozjechany przez profesora jadącego w tym gabinecie na rowerze - dzielił się wspomnieniem Grochoczyński o Skotnickim. - Moje spotkanie z profesorem polegało na tym, że on jeździł na tym rowerze i mówił do mnie, a ja siedziałem na jego miejscu, bo mi tak kazał. Potem tak się porobiło, że siedziałem na tym miejscu przez 5 lat.
W tym czasie wystawili np. "Róbmy swoje" Wojciecha Młynarskiego czy "Zemstę" Fredry. Pierwszą rolę w płockim teatrze otrzymał chociażby Łukasz Mąka (miał 3-4 lata). W spektaklu "Pierścień i róża" zagrał... kałamarz.
W 1990 r. stery w teatrze przejął Marek Mokrowiecki. Wspomina pracownik Krzysztof Wierzbicki:
- Realizacja spektaklu "Dziady" w katedrze. Dzień premiery, wszyscy mocno zestresowani. Premiera się rozpoczęła, pada tekst. Otwierają się drzwi katedry. Kolega Witold zaczyna i w tym momencie...
Nie mógł wydusić z siebie ani jednego słowa. Wierzbicki kontynuuje: - Usłyszałem za sobą szept dyrektora "ja go chyba zabiję". Kolega Witek zaczął uciekać wokół katedry, dyrektor puścił się za nim w pościg. Kolega Witek przeżył.
W spektaklu "Ania z Zielonego Wzgórza" rolę Ani zagrała Hanna Zientara.
- Kiedy mieliśmy trzecią generalną próbę, dyrektorowi bardzo nie podobała się zielona peruka - opowiadała Hanna Zientara-Mokrowiecka. - Panie musiały ją przefarbować na ciemniejszy kolor. No i na premierze było tak, że kiedy Ania ma zielone włosy, które sobie ufarbowała, nagle okazało się, że cała twarz zafarbowała mi na zielono. I do końca grałam z zieloną twarzą jak ufoludek. Tak siedziałam potem w tej garderobie i płakałam. Przyszedł Waldek, nasz fotograf, i powiedział, że biskup na mnie czeka, bo chce podziękować za spektakl. Stwierdziłam, że nigdzie nie pójdę, na co Waldek złapał mnie na ręce i zaniósł taką zieloną do biskupa.
33-letnim stażem w teatrze może pochwalić się Grażyna Zielińska. Przywołała pracę z Adamem Hanuszkiewiczem.
- Nie znał nas zupełnie. Zrobił sztukę Gabrieli Zapolskiej "Moralność pani Dulskiej" pt. "Dulska". Jestem wdzięczna dyrektorowi za to, że udało mu się zaprosić takiego mistrza do nas do teatru. To była fascynująca praca. Człowiek patrzył okrągłymi oczami, a jednocześnie tak się rozumiał, choć nie od razu, z panem Adamem.
Pewną, dość krępującą sytuację w spektaklu "Rewizor" przypomniał Mariusz Pogonowski. I niekoniecznie chodziło o pocałunek na scenie...
- Ja tam przysiady robiłem, uniki i w pewnym momencie mój kostium pęka mi na szwie o długości 25 cm. W zasadzie od krocza aż do samej góry wielka dziura. A dobre 15 czy 20 minut do końca. Grałem już tylko stojąc przodem do widza, chodząc na palcach i trzymając zwarte pośladki. Ciekawe, co publiczność zobaczyła, chociaż wydaje mi się, że tej dziury nie...
Bywa, że na scenie pojawiały się psy. - Wiadomo jak to jest w teatrze, jak na scenie są dzieci i psy, to w ogóle nie ma o czym mówić. Szłam ulicą z psem, a dzieciaki "ty patrz, to ten pies z teatru". Myślę sobie "no tak, tyle lat jestem w teatrze, jeszcze nikt mnie na ulicy nie rozpoznał" - śmiała się Hanna Zientara-Mokrowiecka.
Hanna Chojnacka-Gościniak stwierdziła, że "weszła do tego teatru śpiewająco". Miała się czymś wykazać, więc na scenie w Piekiełku zaśpiewała piosenkę "Nie budźcie mnie".
- Pokochałam to miejsce i wydawało mi się, że tam będą powstawać fantastyczne, kameralne spektakle muzyczne. No cóż... (...) Ostatnio zrobiliśmy piosenki Wojciecha Młynarskiego, ale najbardziej w sercu mi tkwi "Słodkie rodzynki, gorzkie migdały". Życzę ci szanowny teatrze, żebyś jednak tę scenę w Piekiełku wykorzystał muzycznie, bo "wariatka jeszcze tańczy" - dośpiewała.
Sam Mokrowiecki, który na swoim stanowisku od 1990 r., żartobliwie nazwał siebie "żywą mumią, historią".
- Teatr to jest takie magiczne miejsce, choroba ciężka, że dlatego człowiek ciągle wraca. Kiedy się spotykamy, to my gadamy o teatrze. Jak idioci. Mówi się zapach kurtyny, a ja mówię zapach sceny. To magiczne światło reflektorów. To jest nasz drugi dom, czy pierwszy dom. No dom po prostu. Są dwa momenty nostalgiczne. Pierwszy to premiera, a drugi, który ciężko przeżywam, to kiedy przedstawienie schodzi z afisza. Jeszcze takie przedstawienie, które się lubiło. Kiedy przedstawienie odchodzi do niebytu to jakby odchodziła żywa istota.
Nie zabrakło wspomnień m.in. o modernizacji gmachu czy nadania scenie kameralnej im. Jana Skotnickiego, odsłoniętej rzeźbie upamiętniającej budynek teatru z 1812 r., o smutnych pożegnaniach przy trumnie. O Marku Perepeczce.
- Marek uważał, że jestem jego młodszym bratem i zrobię kiedyś karierę, jak nie będę pił wina owocowego i palił papierosów. Dlatego wykręcał mi ręce, wyrywał papierosy, odciągał butelkę - opowiadał z humorem Stefan Friedmann. - No i co, nie jestem wcale największy, a nie piłem, nie paliłem fajek. Miał fiata i bił rekordy szybkości z dyrektorem Mokrowieckim. Przewiózł nas kiedyś po lasach. Krzyczałem do niego "jak tak jedziesz, to ty jedź jeszcze szybciej może, patrz jedzie fura, walnij w tę furę. On mi na to "jak się nie uspokoisz, to zwolnię". No i się uspokoiłem, a on zwolnił. Marka kochałem jak starszego brata, chociaż był ode mnie młodszy. On był starszy mądrością. Złamałem kiedyś nogę w restauracji na nartach. To razem z obecnym dyrektorem Mokrowieckim nieśli mnie na rękach do szpitala. I tak się wymieniali, raz jeden poniósł, raz drugi. Mówię na nartach, bo jak wyszedłem miałem gips na nodze. Wszystkim mówiłem, że stało się to na nartach w Alpach. A nawet o Alpach nie marzyłem, nie wiedziałem gdzie są wtedy. Jak się z Warszawy wyjeżdża to na lewo, a potem prosto...
Rozmowę telefoniczną z dyrektorem Mokrowieckim dobrze pamięta Sylwia Krawiec. To była niedziela, późny wieczór.
- Dyrektor powiedział "chciałbym panią zaprosić na nasze próby, które zaczną się za 5 dni". No to ja taka uszczęśliwiona "oczywiście, panie dyrektorze, jadę, tylko proszę powiedzieć jaki tytuł". Na to pan dyrektor "nie powiem". To jakie będę miała zadanie. Pan dyrektor "nie powiem". A to panie dyrektorze kiedy premiera? Nie powiem. Pojechałam, kompletnie nie wiedząc nic poza tym, że próby zaczynają się za 5 dni, i jestem do dziś. Okazało się, że zostałam zaproszona na próby do "Poskromienia złośnicy". Dziękuję dyrektorowi za te lekcje stresu i pokory, ponieważ pamiętam bardzo emocjonujące próby. Na jednej pan dyrektor powiedział, że mam pokazać prawdziwy temperament złośnicy i zacząć rzucać krzesłami w kolegę, Szymona Cempurę. Jak zaczęłam, to jedno krzesło rzuciłam z tak ogromnym impetem, że trafiłam w sam środek scenografii, która miała imitować lustra. I to krzesło tam utkwiło. Bardzo się zestresowałam. Pan dyrektor poważnie powiedział do mnie "scenograf przyjedzie, to cię zabije". Na szczęście Krzysztof Małachowski przyjechał, zobaczył i powiedział, że tak właśnie ta scenografia powinna wyglądać, "Sylwia, wbijaj jeszcze kilka krzeseł".
Pokazano także migawki ze ślubu Marka Mokrowieckiego i Hanny Zientary-Morowieckiej (i późniejszej zabawy).
[ZT]24527[/ZT]