reklama

Nie chcą posłać dzieci do szkoły. Wcale...

Opublikowano:
Autor:

Nie chcą posłać dzieci do szkoły. Wcale...  - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

WiadomościRodzice trojga pociech nie zamierzają posyłać dzieci do szkoły. Żadnej - ani publicznej, ani prywatnej. Chcą je uczyć w domu, sami. Dlaczego? O edukacji domowej porozmawialiśmy z mamą trójki młodych płocczan.

Rodzice trojga pociech nie zamierzają posyłać dzieci do szkoły. Żadnej - ani publicznej, ani prywatnej. Chcą je uczyć w domu, sami. Dlaczego? O edukacji domowej porozmawialiśmy z mamą trójki młodych płocczan.

Po kilkudziesięciu latach edukacja domowa (ang. homeschooling) na nowo coraz śmielej wkracza do polskich domów. Coraz więcej dzieci w Polsce nie zna dzwonka kończącego przerwę, nie siedzi osiem godzin w ławce i nie jest odpytywane przy tablicy - zamiast tego uczą się z mamą i tatą w swoim własnym domu, a z rówieśnikami spotykają się w czasie wolnym na boisku czy na placu zabaw.

Trudno rozsądzić, czy to rozczarowanie polskim systemem edukacji, spadek zaufania do nauczycieli czy też po prostu nowa moda, ale fakt jest faktem - powoli coraz więcej polskich rodzin albo decyduje się na tę formę edukacji, albo przynajmniej się do niej przymierza. W tej drugiej grupie są właśnie płocczanie Gabriela i Paweł wraz z trojgiem swych pociech. Chłopcy są na razie maleńcy, a i najstarsza pociecha - Ola, ma jeszcze chwilę do realizacji obowiązku szkolnego, ale czas na decyzję, czy posłać małą do szkoły, czy nie zbliża się wielkimi krokami. Na razie rodzice małej Oli zawzięcie dyskutują nad wadami i zaletami edukacji domowej. Tych ostatnich widzą zdecydowanie więcej.

Jak dowiedzieliśmy się w Ratuszu, obecnie w żadnej ze szkół podstawowych prowadzonych przez miasto rodzice nie zdecydowali się na edukację domową. Gabriela i Paweł mogą więc być pierwsi. O ich zamiarach i obawach porozmawialiśmy z Gabrielą, mamą czteroletniej Oli, dwuletniego Szymona i czteromiesięcznego Jasia, z zawodu - nomen omen - nauczycielką, która zresztą wszystkie etapy edukacji łącznie z nauką w Jagiellonce i studiami wyższymi, przeszła śpiewająco.

Portal Płock: Czy Ola pójdzie do szkoły?

Gabriela: Obecnie jesteśmy zdecydowani edukować nasze dzieci w systemie ED (edukacji domowej). Mamy jeszcze trochę czasu, gdyż obowiązek szkolny obejmie naszą najstarszą pociechę dopiero za 1,5 roku, ale zapoznawszy się z tematem, nie mamy wątpliwości, że jest to droga dla naszej rodziny. Chociaż widząc ogrom stojących przed nami wyzwań, nie odrzucamy definitywnie opcji posłania dzieci do publicznej szkoły. Zobaczymy, jak będzie, ale na pewno chcemy spróbować.

Portal Płock: Skąd w ogóle wziął się w Waszym domu pomysł domowego nauczania?

Wszystko zaczęło się półtora roku temu, gdy na ślubie poznaliśmy pewną rodzinę edukującą domowo. Początkowo podeszliśmy do tematu sceptycznie, traktując tę ideę jak jakieś wynaturzenie, które prowadzi do wyhodowania zwichrowanych jednostek niezdolnych do życia w społeczeństwie (śmiech). Ponieważ jesteśmy jednak ludźmi dociekliwymi, a wspomniana rodzina nie wyglądała bynajmniej na familię dziwolągów, dzieci potrafiły się przywitać, bawić z rówieśnikami, rozmawiać także z dorosłymi - zaczęliśmy interesować się, czym u licha jest ten homeschooling i niby dlaczego miałby być lepszy od tego, co szacowna większość społeczeństwa uważa za dobro niezbędne dla dziecka. Czyli  jak najszybsze oddzielenie od rodziców na rzecz grupy rówieśniczej i urzędników państwowej instytucji. Zaczęliśmy czytać. Plusy odkryliśmy szybko.

Jakie to plusy?

Najkrócej mówiąc czujemy odpowiedzialność za nasze dzieci i nie chcemy jej cedować na nikogo innego. Chcemy przekazać im wartości, w które wierzymy, a zdajemy sobie sprawę, że nie osiągniemy tego, jeśli nie będziemy razem przebywać. A szkoła zwyczajnie okrada ze wspólnego czasu.

Jak zatem widzicie szkolną przyszłość swoich dzieci? Bardzo interesuje mnie zwłaszcza, jak miałoby to wyglądać? Czy bierzecie pod uwagę całą edukację Waszych pociech, czy np. tylko w  klasach 1-3? Czy też 1-6? A może również gimnazjum, liceum?

Sam Pan Bóg raczy wiedzieć, jak długo uda nam się praktykować edukację domową. Chcielibyśmy jak najdłużej, ale nie wiem, czy damy radę. Finansowo, nerwowo, intelektualnie, no i czy same dzieci zechcą np. na poziomie liceum.

Nastawiacie się, że nie będzie łatwo?

Trudności jest wiele, ale patrzymy na to przede wszystkim oczami wiary. Wierzymy, że jest to Boża sprawa - Pan Bóg jest na pierwszym miejscu w naszym życiu, w naszym homeschoolingu, w naszym wszystkim - nie da się Go pominąć. 

Ciekawa jestem, jak wyobrażacie to sobie praktycznie. Bo na pewno macie jakieś wyobrażenia. Jak to widzisz? Wracasz z pracy i siadasz do nauki? A co w czasie, gdy Ty jesteś w pracy, robią dzieci?

Myślę, że homeschooling wymaga niepracowania jednego z rodziców. Dlatego pod względem finansowym jest to raczej droga forma edukacji. Cóż - tę podobnie jak i inną cenę gotowi jesteśmy zapłacić, o ile bank, w którym mamy kredyt, też tak stwierdzi (śmiech). A tak bardziej serio, to jeśli mąż da radę utrzymać całą rodzinę, to albo przerwę pracę na czas nauki dzieci, albo wrócę na jakieś pół etatu. Ponieważ pracuję w szkole, w której zajęcia prowadzone są indywidualnie, czas uzgadniam z uczniami i rodzicami. Na dwa popołudnia w tygodniu da się poprosić o pomoc babcię lub zgrać tak zajęcia popołudniowe dzieci, by je jakoś porozwozić, popracować i poodbierać. Myślę, że chcieć to móc.

Nauka będzie się odbywała  codziennie?

Myślę, że codziennie. Ale jeśli coś nam wypadnie - wyjazd, infekcja, leń itp., to nie będziemy się katować. Bo na tym właśnie polega ED, na elastyczności. Poza tym znam opinię, że podstawę programową dla klas 1-3 dzieci są w stanie zrealizować bez ślęczenia nad podręcznikami.

Więc jak?

Po prostu spędzając produktywnie czas z rodzicami - grając w gry, czytając, bawiąc się, uczestnicząc w różnych fakultatywnych zajęciach ogólnorozwojowych. Na przykład  moja 4-letnia Ola pisze, czyta, myśli już w pewnym sensie strategicznie, liczy w zakresie 1000 i rozumie sporo po angielsku, trochę też mówi w tym języku. Nie mówię tego, by się chwalić, ale by pokazać, że takie rezultaty można osiągnąć wcale nie dzięki "uczeniu" sensu stricto, lecz oglądaniu wybranych bajeczek, śpiewaniu angielskich piosenek, zabawie takimi gadżetami jak liczydła czy układanki, graniu w przeróżne planszówki. Ostatnio gramy w „Monopol”, poza tym szalejemy na khanie, a przy tym świetnie się bawimy. A pisanie? Oczywiście nie jest to żadna kaligrafia, tylko laurki dla rodziców, na których Ola obowiązkowo pisze, co dla kogo i od kogo.

Kto będzie uczył - Ty czy mąż?  Wszyscy razem, w pięcioro? Czy najpierw Ola, za godzinę Szymon, potem Jaś?

Będziemy uczyć z mężem razem - chociaż pewnie w praniu wyjdzie, że trochę więcej ja. Niemniej mój mąż ma często przedpołudnia wolne i wówczas może też zajmować się dziećmi. Myślę, że za dwa lata, gdy Olę obejmie obowiązek szkolny, mąż będzie zajmował się do południa chłopcami, a ja będę działać z córką. Rodziny uprawiające homeschooling twierdzą, że "formalna' nauka zajmuje im 2-3 h dziennie, niektórzy mówią o 1,5 h.

A gdy chłopcy podrosną?

Myślę, że będziemy wszyscy uczyć się jednocześnie, podczas spacerów, rozmów, wyjść do teatru, wyjazdów do centrów nauki, muzeów itp. To, co "pisemne", będziemy "odrabiać" przy kuchennym stole. Coś wytłumaczę Oli, potem ona zrobi jakieś ćwiczenie czy zadanie, a ja w tym czasie będę pracować z Szymkiem, tak samo z Jasiem.  Jednak mam nadzieję, że za jakiś czas będzie w Płocku więcej rodzin ED, a wówczas będzie można współpracować. Spotkania zabawowo-edukacyjne wśród rodzin ED to w większych miastach norma. Jedna z mam uczy dajmy na to francuskiego, inna angielskiego, jeden tatuś fizyki, a inny informatyki. I tak sobie można pomagać. Ale oczywiście gros obowiązku i odpowiedzialność spoczywa na rodzicu.

Nie brzmi jak łatwe przedsięwzięcie…

Może to mrzonki, ale znam rodziny, które tak robią, mając piątkę dzieci, więc myślę, że z trójką też można. Aczkolwiek może stać się tak, że zwyczajnie nie dam rady.

Co wtedy?

Wtedy dzieci ruszą do szkoły i cóż... świat się nie zawali.

Nie da się ukryć, że zdania na temat edukacji domowej są podzielone. Pierwszy, intuicyjny, argument przeciwników to pewnie: „ja chodziłem do szkoły i wyszedłem na ludzi”. Co na to odpowiadacie?

No tak. Jak coś takiego słyszę, to trochę mi ręce opadają. Jeśli ktoś zadałby sobie choć odrobinę trudu, by poznać, czym jest ED i po co jest, to by takich rzeczy nie opowiadał. A tak, albo jest naiwny, albo strasznie uprzedzony. Nie mam zamiaru nikogo namawiać na homeschooling, wiem, że nie jest dla każdego. Ktoś kiedyś powiedział zresztą, że jeśli się nie zapała do homeschoolingu miłością od pierwszego wejrzenia, to już się nie zapała żadną.

Co złego jest w tym argumencie? W końcu i wy, po szkołach publicznych, faktycznie „wyszliście na ludzi”?

Chodzi o to, że wiele osób nie zadaje sobie odrobiny trudu, aby przynajmniej rozważyć, czy matrix, w którym żyją, jest naprawdę jedyną, nieomylną opcją. Po pierwsze, dzisiejszy świat, a więc i szkoła są zupełnie inne niż to, co było 20-30 lat temu. Standardy były inne. Szacunek do wartości, do nauczycieli, do rodziców był inny. Seksualizacja dzieci też była inna. Wiem, to strasznie brzmi, ale słysząc mrożące krew w żyłach opowieści o tym, co dzieci oglądają w swoich iPadach na przerwach w szkole, nikt nie zaprzeczy, że 20 lat temu tego nie było. Bo iPadów nie było.  Po drugie - gdyby pionierzy wszelkich nowości w dziejach, wynalazcy itp. mieli taki sposób myślenia (czyli wspomniane "chodziłem do szkoły - wyszedłem na ludzi" czyli innymi słowy  „robił to mój ojciec, robił to mój dziadek, to ja też”) to nadal żylibyśmy w jaskiniach. 

Współczesna szkoła nie jest wolna od wad, ale nie odmawiajmy jej też wpajania wielu pozytywnych wartości.

Oczywiście. Nie chcę byc źle zrozumiana, moim zamiarem nie jest demonizowanie szkoły. Ale jako matka to ja wiem, co jest najlepsze dla moich dzieci i chce im to dać. Nawet jeśli merytorycznie jestem noga z fizyki, to trudno. Dam dziecku wędkę, a nie rybę. Pokażę, jak i gdzie ma szukać wiedzy, chcę dać jej głód. A przy okazji spędzimy razem cenny czas jego dorastania. Czas, którego nikt nam już nie odda, gdy będzie dorosłe i świetnie wykształcone przez kadry specjalistów w swoich dziedzinach. Mam, jak już wspominałam, bardzo radykalny światopogląd. Nie chcę, aby moje małe dzieci, zanim wykształcą zdrowy kręgosłup moralny, sumienie, właściwe poczucie wartości, spędzały czas, z kimś, kto ich nie kocha i, co więcej, nie kocha Boga.

Sęk w tym, że przeciwnicy edukacji domowej, na czele z tymi z dyplomem psychologów, pedagogów itp. akcentują, że szkoła publiczna zapewnia dziecku rozwój społeczny, że doświadczenia, nawet te trudne, w relacjach z rówieśnikami, są im potrzebne dla prawidłowego rozwoju. To bujda? 

By przeanalizować tę kwestię choćby pobieżnie, spróbujmy odpowiedzieć na następujące pytanie: co to jest socjalizacja? Czy norm (nie mówię nawet o chrześcijańskich normach, ale czysto ludzkich) trzeba się koniecznie uczyć, przebywając codziennie w grupie obcych skądinąd osób, a nie można na przykład w rodzinie? Czy potrzebna jest do tego grupa rówieśników, czyli zbiór osobników wrzuconych z przypadku do jednego wora, których nic oprócz wieku nie łączy, i którzy raczej nie mogą się od siebie niczego pożytecznego nauczyć?

Wychodzę z założenia, że aby chodzić po wodzie, należy... wysiąść z łodzi. Ryzykowne? Tak, ale jakie możliwości otwiera przed tym, który się na to porwie! Naszym „wyjściem z łodzi” w kierunku chodzenia po wodzie nieograniczonych możliwości edukacyjnych dla dzieci, było podważenie tego, co robi i jak myśli tzw. ogół, również pod względem socjalizacji odmienianej przez wszystkie przypadki przez „autorytety'” z dziedziny psychologii rozwoju człowieka, gromiących bezczelnych rodziców, którzy w imię jakiejś mglistej idei nie chcą oddać swoich pociech pod cudze skrzydła…

Ogół myśli, że socjalizacja dzieci to zaleta szkoły, której nie nabędą w domu.

Nasze twierdzenie brzmi: ilość relacji nie równa się jakość. Można być samotnym w dużej grupie, a wartościowe kontakty czy przyjaźnie tworzą się na przestrzeni lat z ludźmi niekoniecznie w tym samym wieku, ale mających jakiś wspólny mianownik, pasję. Ktoś może powiedzieć, że w szkole można kogoś takiego spotkać – oczywiście. Ale można i nie spotkać. A na pewno spotka się, jeśli się szuka w konkretnym miejscu - na przykład pasjonatów sztuki na kółku plastycznym prowadzonym przez MDK albo oddanych naśladowców Chrystusa w... katolickiej wspólnocie.

Ale może chodzi o to, by spotykać również ludzi niechętnie czy nawet wrogo do nas nastawionych, o innych pasjach, zdolnościach, poziomie wiedzy i przez to po prostu uczyć się życia?

Szkoła wcale nie musi przygotować do tzw. 'prawdziwego' życia. Gdzie w prawdziwym życiu spotykamy się z sytuacją, że 30 osobników z jednego rocznika siedzi przygwożdżonych do ławki, tudzież wrzeszczy i lata po korytarzu niczym perszing gotowy staranować każdego, kto niechybnie stanie na jego drodze? Jaka praca albo zawód to przypomina? Lekarz? Marynarz? Księgowy? Sprzątaczka? Muzyk? A wiedza zdobyta w szkole – fakty i testy – co mają wspólnego z samodzielnym myśleniem, rozwiązywaniem problemów, zdobywaniem wiedzy na własną rękę z tak zwanej ciekawości? Wcale nie trzeba uodparniać kruchej dziecięcej jednostki, która do 12. (plus-minus) roku życia nie ma jeszcze zinternalizowanych norm zachowań, światopoglądu czy poczucia własnej wartości, wystawiając ją na wszelakie zagrożenia, które niesie za sobą szkoła. Ktoś kiedyś powiedział, że wystarczy wejść na szkolny korytarz podczas przerwy, żeby stwierdzić, że nie jest to odpowiednie miejsce dla dziecka.

Czy to nie - znów piętnowane przez psychologów - nadmierne chronienie dziecka?

Wcale nie chodzi o chowanie potomka pod kloszem, ale o naturalne podejście do dziecka. Naturalne, czyli zgodne z naturą, a nie kulturą. Kultura, w której żyjemy ustanowiła standard – poślij dziecko do szkoły, przedszkola, najlepiej jak najwcześniej. Natura zaś mówi – bądź ze swoim dzieckiem, prowadź je za rękę, puść, gdy zechce. A nie odrywaj wrzeszczącą Olę od kurtki mamy, gdy rozstawałyśmy się każdego poranka w przedszkolu. Brzmi gorzko, prawda? A jednak. Takie życie - mówią wszyscy i nikt nie uważa tego za dziwne. W końcu wszystkie trzylatki płaczą przez większość września, aż wreszcie się przyzwyczajają. My uważamy, że to nasze zadanie i odpowiedzialność. Kiedyś pójdzie w świat – to pewne. Ale to, jak będzie wyposażone, zależy od Ciebie – Ojcze i Matko.

Ale przecież mogę być dobrym rodzicem, a jednocześnie posyłać dziecko do szkoły…

Odpowiem: a jak zamierzasz wpoić mu to, co chcesz, nie spędzając z nim czasu? Szkoła z całą logistyką  plus  zajęcia dodatkowe plus odrabianie lekcji zabiera uczniom tyle co praca na pełen etat. Ile zostaje czasu na wpływanie na światopogląd dziecka? No chyba, że Ojcze i Matko niezbyt się nad tym zastanawiasz lub jest Ci to po prostu obojętne... Przedstawiłam tu dość radykalny pogląd, choć wiem, że nie zawsze tak musi być. Fakt jednak jest taki, że to edukatorów domowych piętnuje się i „uświadamia”, jaką to krzywdę wyrządzają swoim dzieciom, nie posyłając ich do szkoły. Gdyby więc to rodziców dzieci szkolnictwa publicznego „uświadomić”, jakie ryzyko niesie za sobą uczęszczanie do placówki, to może dyskusja ta nabrałaby bardziej wyrównanego charakteru?

Wróćmy do koronnego argumentu, który zdaje się decyduje o tej nierówności w dyskusjach, czyli tej nieszczęsnej socjalizacji.

Skoro homeschooling robi z ludzi nieuspołecznionych dziwolągów, to jak uzasadnić różnorakie aspołeczne zachowania, rozprzestrzenione na niewyobrażalną skalę w państwach, gdzie obowiązek szkolny chroni dzieci przed edukacją domową? O tym, że ED nie desocjalizuje człowieka, może świadczyć także historia. ED jako idea po prostu wychowania i nauczania przez rodziców i rodzinę jest stara jak świat. Warto pamiętać, że tak naprawdę to publiczne szkolnictwo jest wynalazkiem, wymysłem postrewolucyjnej kultury, gdzie nie ma miejsca na indywidualizm, a dzieci zagarnia się rodzicom (ku ich uciesze, no bo kto normalny by siedział w domu i "swoje dzieci uczył"?) do molochów produkujących rzesze jednakowo myślących przyszłych pracowników korporacji.

Wielu ludzi w XIX wieku czy np. podczas wojny „socjalizowało się” głównie w domu i środowisku lokalnym. A jednak Polska powróciła na mapę Europy, walczono o polskość, o język, o kulturę, skutecznie odpierając rusyfikację czy germanizację. Dla mnie ten fakt dowodzi, że konsekwentne przekazywanie spójnego światopoglądu w domu więcej przyniesie korzyści niż cedowanie tej powinności na instytucję, która z natury jest niespójna. Niespójna, bo niesie wybuchową mieszankę kultur, postaw, światopoglądów. Dla niektórych może to plus - „niech się dzieciak otrzaska z tym pluralizmem” - ale nie dla mnie.

Co w tym złego?

Wraz z mężem chcemy wychować szczęśliwych, przedsiębiorczych, decyzyjnych ludzi, którzy kochają Boga i drugiego człowieka, okazują szacunek i… znają wszelkie zło tego świata, ale niekoniecznie z autopsji, tylko ze szczerych rozmów.  Dla przykładu, Ola wie, co to jest narkomania, alkoholizm. Wie, że Haloween to święto 'zwycięstwa piekieł' ('win of hell') i stwierdziła sama, że skoro kochamy Pana Jezusa, to nie będziemy tego świętować. Monster High nazwała Haloweenową lalką i nie chce jej mieć.

Nie uważałaby tak, będąc uczennicą szkoły?

Możliwe, że gdyby o tych rzeczach dowiedziała się przypadkowo, w sposób wulgarny, nie wiadomo gdzie, kiedy i od kogo, być może by ją zaintrygowały. A tak, w poczuciu bezpieczeństwa, prawdy, szczerości i uczciwości mówimy jej o trudnych rzeczach, pokazujemy je także w świetle Biblii i chcemy wygrać walkę ze światem o jej duszę. Ola sama zaczyna rozsądzać, czy to kupuje czy nie. Według nas, tak się właśnie kształtuje sumienie. Ja sama obejrzałam pierwszy film pornograficzny u koleżanki pod nieobecność rodziców. Byłam w wielkim szoku – gdyż w moim domu nigdy nie poruszało się „tych” tematów, a na scenach erotycznych tata zarządzał „kolację” lub po prostu wyjście z pokoju. Nie mówię, aby z dziećmi oglądać niewłaściwe rzeczy, ale moim zdaniem to od rodziców muszą dowiedzieć się czym jest seksualność, ta dobra, przeznaczona od Boga dla męża i żony i ta, którą diabeł wykorzystuje do zniewalania ludzi.

Pewnie często słyszycie to pytanie - jak wy sami wspominacie lata szkolne, spędzone w ławkach szkół publicznych? 

Nasze doświadczenia pokazują, że szkoły wcale nie muszą uodparniać na sytuacje stresowe, konflikty itp. Jako osoba raczej nieśmiała i raczej niezbyt odważna, wcale nie zyskałam jakichś szczególnych cnót w tychże placówkach. Zawsze reagowałam dużym stresem na wszelkie sytuacje konfliktowe, zawsze silnie przeżywałam odrzucenie, obmowę. Kłótnie z koleżankami w szkole niczego mnie nie nauczyły, no może poza tym, że ta która głośniej wrzeszczy - ta ma rację. Myślę, że w przypadku chłopców najsilniejszymi argumentami były najsilniejsze pięści. Tymczasem mój mąż – też absolwent szkół publicznych – nie ma powyższych problemów. Nie stresuje się, jest śmiały w stosunku do obcych, nie ma trudności w nawiązywaniu kontaktów. Nasuwa mi to następujący wniosek: ani szkoła nie zrobi z introwertyka ekstrawertyka, ani na odwrót. A dalej idąc tym tropem, ani homeschooling nie zrobi z ekstrawertyka introwertyka ani na odwrót.

Nie zrobi, ale nie tak chyba powinno być postawione pytanie. Ważniejsze, czy nie pogłębi problemów, które w relacjach społecznych ma introwertyk albo ekstrawertyk? Albo inaczej - czy szkoła w tych problemach nie pomoże?

Większość swojego charakteru przepracowałam już jako dorosła już osoba, podczas rozmów, kontaktów z mądrzejszymi ode mnie ludźmi. Ponadto doświadczenia, trudne sytuacje dopiero z dorosłych lat, wywoływały we mnie coś więcej niż niepokój, przybicie czy wręcz załamanie – jak to było w dzieciństwie. Dopiero dziś, mając ugruntowane poczucie wartości i sumienie (jak sądzę), uczę się i temperuję swój charakter. Z kolei gdy byłam dzieckiem wszystkie trudne sytuacje (np. odrzucenie w grupie rówieśniczej w szkole – no cóż byłam prymuską, której nauka przychodziła bardzo łatwo, a tym samym narażałam się koleżankom i kolegom) jedynie podkopywały moje myślenie o sobie samej.

Podsumowując - nie ma niebezpieczeństwa, że Wasze dzieci coś stracą na tej decyzji?

Mam wielką nadzieję, że nie tylko nie stracą, ale zyskają. Idea homeschoolingu jako współczesnego ruchu zaczerpnięta jest z USA. W Stanach rośnie już drugie pokolenie edukowane w systemie pozaszkolnym, co pozwala na uczciwą weryfikację tego wszystkiego, o czym w Polsce mówi się jedynie w teorii. Można sobie poczytać dokładne dane, ale w dużym skrócie powiem, że to co osiągają absolwenci ED, rozwiewa wszystkie kontrargumenty ED-sceptyków z niebezpieczeństwem nieuspołecznienia włącznie.

Na koniec pytanie o kwestie formalne. Co z obowiązkiem szkolnym? Rozumiem, że państwo jakoś monitoruje postępy?

Tak, monitoruje - raz do roku dziecko musi zdać egzamin. Sama procedura również nie jest trudna -  zgłaszasz się do dowolnej szkoły i jeśli dyrektor się zgodzi - realizujesz obowiązek szkolny poza szkołą. Potrzebne jest tylko zaświadczenie z poradni psychologiczno-pedagogicznej. Gdyby jednak dyrekcja nie wyraziła takiej zgody, wystarczy udać się do jednej z wielu już polskich szkół przyjaznych ED i zakomunikować swój pomysł edukowania dziecka poza murami szkoły i już.  To naprawdę możliwe i  łatwe. Poza tym zmieniły się przepisy i można zabrać dziecko ze szkoły w każdej chwili, nie trzeba czekać, jak to było do niedawna - na nowy rok szkolny.

Rozmawiała Małgorzata Rostowska

 

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE