reklama

Moja ciotka Mira miała inną rodzinę

Opublikowano:
Autor:

Moja ciotka Mira miała inną rodzinę - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

WiadomościKim jest dla mnie Mira? Ta z krwi i kości, prawdziwa. W żadnej mierze nie książkowa, bo taką Mirę stosunkowo łatwo poznać - jest dostępna jak na zawołanie dla każdego.

Kim jest dla mnie Mira? Ta z krwi i kości, prawdziwa. W żadnej mierze nie książkowa, bo taką Mirę stosunkowo łatwo poznać - jest dostępna jak na zawołanie dla każdego.

Chyba jedną wielką zagadką do rozwikłania. Z prostego powodu - byłam zbyt mała, aby ją pamiętać. Kiedy zmarła w Warszawie, w której mieszkała do końca życia, miałam 12 lat. To był styczeń 1997 roku.

Dużo się teraz mówi, że płocczanka wraca do swojego rodzinnego miasta. Może ożywi ulicę Tumską. Może też rzeczywiście była z Płockiem związana, jak to wszyscy lubimy mówić. Dobrze się sprzeda w filmie promocyjnym, w prasie, posłuży za kolejną ciekawostkę turystyczną. Ale tak naprawdę Mira, czy też raczej Marianna Burzyńska, z Płocka uciekła, a rodziny unikała. Zwykła mówić, że jej prawdziwą rodziną było Mazowsze.

Każdego dnia wożono ją z Krakowskiego Przedmieścia, gdzie mieszkała w starej kamienicy, do Karolina, do zespołu, własnego gabinetu z rozrysowanym drzewem genealogicznym Burzyńskich. Mieszkanie na warszawskiej starówce nie było jej własnością. Nikt jej nigdy nie podszepnął, aby je wykupić, co chyba wiele mówi o tym, w którym miejscu znajdował się prawdziwy dom Miry Zimińskiej-Sygietyńskiej. W codziennym życiu pomagała jej gospodyni. Chyba niewiele osób wie, że pierwszą gosposię zamordowano podczas napadu rabunkowego. Mira znalazła jej ciało we własnym mieszkaniu, w łazience.

Z Płockiem bezsprzecznie łączył ją rodzinny grobowiec, którym opiekował się mój tata, Wojciech Burzyński. Spoczęli w nim jej rodzice, Jakub i Maria, 15-letnia siostra Emilia oraz brat Zygmunt, który dochował się trójki dzieci: Janiny, Kazimierza i Jerzego. Tata był właśnie synem Kazimierza, a jego brat Tadeusz zmarł tuż przed moim urodzeniem. Genealogiczne korzenie są dosyć rozległe, co nastręczyło wielu problemów w późniejszych latach.

Mira nawet chciała, aby Kazimierz zostawił jej małego Wojtka w Karolinie, skoro własnych dzieci nie posiadała. Ale życie potoczyło się inaczej. Ojciec został pracownikiem płockiego teatru. Zajmował się oświetleniem, później krótko udźwiękowieniem przedstawień. Koligacje rodzinne nie były tam żadną tajemnicą. Ja urodziłam się w 1985 roku. Mira nie bywała w naszym domu ani my u niej. Ciotka z daleka, ciotka wyłącznie z nazwy.

Nie przysyłaliśmy sobie kartek na święta, zupełnie jakby nie istniała. Chociaż pamiętam zastawę stołową, którą pewnego dnia odkryłam w szafie. Z napisem Made in china. To wtedy usłyszałam, że to prezent od mojej cioci, która często podróżuje po świecie. Dzisiaj te nieużywane szkła wydają się z lekka fajansowe, ale czasem spojrzę na nie z sentymentem.

W pierwszych latach życia często pałętałam się po górnym piętrze starego budynku teatru podobnie do ciotki za młodu, choć w przypadku Miry chodziło jeszcze o gmach nad brzegiem Wisły z zaadaptowanego na ten cel kościółka Św. Trójcy. Rozebrali go Niemcy w okresie II wojny światowej.

Mira pojawiła się na dobrą sprawę w moim życiu w 1992 roku w związku z nagłą śmiercią mamy. Tata zadzwonił do ciotki, żeby ją powiadomić. Jak to często w takich sytuacjach bywa, powstał problem pochówku. A że była pusta kwatera w rodzinnym grobowcu Burzyńskich, Mira sama zaoferowała miejsce.  Wszystko odbyło się szybko i bezproblemowo.

Jeszcze tego lata wsiedliśmy w samochód. Tato śmiał się, że czas najwyższy, aby Karolina zajrzała do Karolina. W taki sposób stanęłam na schodach, pod czerwoną tablicą w pensjonarskiej sukieneczce, z włosami ściągniętymi w kucyk.

Właśnie trwała próba na górnym piętrze pałacyku. Zeszła do nas w towarzystwie pani Brygidy Linartas, która opiekowała się ciotką. Przynieśli wspomniane drzewo genealogiczne. Położyli je przede mną, ale niewiele zapamiętałam z ich tłumaczeń.

Podarowała mi dwie swoje książki, abym mogła ją poznać właśnie w taki sposób. Pytała, czy lubię tańczyć, może śpiewać, bo gdybym już jako dorosła panna chciała, to pojeżdżę sobie po świecie jako członek zespołu. Wreszcie stała się dla mnie realną osobą. Starszą panią, która zresztą wkrótce zawitała do Płocka na dwa jubileuszowe koncerty. Co mnie dziwi, to fakt, że ojciec nie zrobił nawet jednego zdjęcia, chociaż to fotografia była jego pasją.

Kiedy przyjechał zespół, spotkałam się z nią drugi raz w jakimś pokoiku na zapleczu. Zjawiliśmy się u niej z kwiatami. Zdjęcie z tego spotkania wykorzystał Mirosław Łakomski w swoim albumie z 2010 r. zatytułowanym „Płock na emigracji”. Nie wiem, skąd miał zawarte w nim fotografie, ale wyraźnie zaznaczam, że mój ojciec zmarł we wrześniu 1996 roku, a nie w 1993 i to nie ja widnieję na pozostałych zdjęciach obok Ewy Burzyńskiej, mojej mamy.

Wspominam o tym dlatego, że to Mira kontaktowała się sama z moim tatą tuż przed jego śmiercią, prosząc go, aby do niej szybko przyjechał w kwestii testamentu. Niestety, z powodu złego stanu zdrowia, nie mógł tego zrobić. Nie wiem, czy przeczuwała sama, że nadszedł jej czas, ale zmarła zaledwie niecałe cztery miesiące później po moim ojcu. O pogrzebie powiadomiliśmy, ale czy ona sama wiedziała? Być może. Nie przyjechała. W Płocku pojawiła się delegacja. Zdarzało nam się także spotkać kogoś z jej otoczenia przy rodzinnym grobowcu. Chyba nawet ktoś robił dla niej zdjęcia.

O śmierci ciotki rodzina dowiedziała się z mediów. Po pogrzebie w kościele św. Krzyża zostały podstawione specjalne autobusy, którymi udaliśmy się na warszawskie Powązki. W ostatnich chwilach życia czuwała przy niej rodzina, którą sama wybrała. Wszyscy związani z Mazowszem.

Tuż po jej śmierci w mediach zrobił się krótkotrwały szum. Zmarła pozostawiła po sobie testament notarialny oraz drugi, sprawiający wrażenie sporządzonego dosłownie na kolanie w ostatnich momentach życia. Świadkowie mijali się w zeznaniach. Sprawa, którą prowadziły warszawskie sądy, robiła się coraz bardziej kuriozalna. Akta stawały się coraz mocniej opasłe. Czasem niemal rok trwało przesyłanie papierów z jednego warszawskiego sądu do drugiego.

Wydłużała się także liczba spadkobierców. Pamiętam własne zdenerwowanie, kiedy w wieku kilkunastu lat musiałam stanąć przed sądem i zeznawać. To nic przyjemnego dla dziewczynki z podstawówki.

Z biegiem czasu śmiałam się, że doczekam się pełnoletności, nim sprawa dobiegnie końca. A prawnicze przepychanki, jak się później okazało, trwały niemal do 2013 roku. Zdążyłam skończyć studia. Wyrok, jaki zapadł, mocno zrewidował ostatnią wolę zmarłej.

To właśnie z powodu tak długiej sprawy spadkowej do Płocka stosunkowo późno trafiły bibeloty należące do Miry z mieszkania na Krakowskim Przedmieściu. Dla nas zostały drobniejsze pamiątki, trochę biżuterii. Niektóre rzeczy są w pojedynczych sztukach, czasem uszkodzone, wyblakłe ze starości albo cokolwiek zastanawiające pod względem pochodzenia, jak chociażby dziwny brelok w kształcie dłoni. Mnóstwo klipsów z dawnych lat.

Nawet kilka rzeczy czasem noszę. Lubię szczególnie broszki, małego kangurka. Metalową tarczę z jakąś masą imitującą bursztyn. Niestety pozłacanego kwiatka spotkał przykry los. Zmiażdżyły go koła samochodu.

Została jeszcze czerwona chusta w kratę, którą podarowała mi za pośrednictwem innych osób starsza pani opiekująca się Mirą. Leży schowana. Serdecznie dziękuję pani Lenie Szatkowskiej z Tygodnika Płockiego za wieść, że Mira była właśnie nią przykryta w tych ostatnich momentach życia. Między innymi dzięki temu ta kobieta nie jest dla mnie tylko papierową postacią, majaczącą niczym echo. W pewien sposób jestem dłużniczką Miry. Dlatego bardzo się cieszę, że przywitam się z nią w niedzielę na Tumskiej.

Wnuczka brata Miry w chustce od ciotki, fot. Portal Płock

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE