Słuchają rocka, popu, a nawet hip-hopu. Kiedy usłyszeli o istnieniu parafialnego zespołu, byli sceptyczni. Później wszystko się odwróciło. Ich zdaniem to nie przypadek, że tak się stało. Wydają właśnie płytę i w sobotę zapraszają na wyjątkowy koncert.
Piątkowy wieczór. Z pobliskiej salki już słychać śpiew. Trwa właśnie próba Solo Dios Basta. Zamiast bawić się na imprezie z rówieśnikami, oni ćwiczą. Przygotowują się do koncertu, który będzie 13 października w parafii Świętego Krzyża na Podolszycach Północ. Dla nich to coś niezwykle ważnego, podsumowanie rocznej pracy. Zaprezentują materiał z płyty „Bóg sam wystarczy”. A jak twierdzą, w ręce ludzi oddadzą płytą pełną pozytywnej, chrześcijańskiej energii. Łączy ich przecież muzyka i wspólna wiara.
Jak to się stało, że dołączyli do zespołu? Co im w duszy gra? Ola Marciniak, która w zespole gra na gitarze, muzykę kocha od dziecka. Zaczęło się od cymbałków i jakoś poszło. Na tyle poważnie, że poszła – podobnie jak grająca na skrzypcach Patrycja Łyzińska – do Państwowej Szkoły Muzycznej. Inni są samoukami. Adam Zenaty opowiada o swoich początkach w zespole: – Na pewno miałem mniejsze doświadczenie muzyczne niż wszyscy tutaj zebrani. Stopniowo jednak nadrabiałem, przyzwyczajałem się do tego, że to jednak zespół i nie można „gwiazdorzyć” – śmieje się. Zespół to zbiór elementów - osobowości, które muszą się odpowiednio zgrać. Prywatnie daleko mu do religijnych piosenek, słucha chociażby Guns N’Roses. – Dlatego łatwiej nam było się zrozumieć przy tworzeniu muzycznych aranżacji – dodaje kolejny gitarzysta w zespole, Adrian Komuda, który też preferuje rockowe brzmienia. Co robią w zespole śpiewającym podczas niedzielnej mszy w kościele… Można ich posłuchać podczas nabożeństwa dla młodzieży o godz. 20.00.
Adam odpowiada: – Mi się tu po prostu podoba. Z Adrianem staramy się dodać trochę pazura do tych piosenek, żeby to nie było takie typowo liturgicznie i… monotonnie – podpowiadają chóralnie pozostali. Z kolei Ola przyznaje: – Tak szczerze… Po nauce w szkole muzycznej chciałam rzucić muzykę. Zamierzałam to zrobić będąc w piątej klasie, a w sumie nauka trwa sześć lat. Z bólem i trudem, ale skończyłam. A rok później dowiedziałam się o istnieniu zespołu właśnie od Patrycji. Przyszłam z ciekawości, później zżyłam się z ludźmi. Zaczęłam być bardziej wierząca.
Patrycja jest w zespole od początku. – Chodziłam do drugiej klasy gimnazjum, obecnie jestem w trzeciej klasie liceum, więc to już trochę czasu trwa ta przygoda z zespołem. Napisała do mnie jedna z wokalistek, Basia: „Patrycja, może być przyszła, tworzymy nowy zespół w parafii”. Nie brzmiało to zbyt zachęcająco, ale pomyślałam sobie, że w sumie co mi szkodzi i przyszłam na próbę. Były tylko cztery osoby. Każdy zaprezentował swoje umiejętności. Wróciłam do domu i powiedziałam rodzicom, że nieszczególnie przyciąga mnie wizja śpiewania w kościele. A nie byłam jakoś szczególnie wierzącą osobą. W końcu doszłam do wniosku, że są fajni ludzie, więc zobaczymy, co z tego będzie. Dochodziły kolejne osoby. A teraz próby to przyjemność, warto na nie czekać. Niektórzy mawiają, że kiedy śpiewasz, to modlisz się dwa razy. A kiedy grasz, to cztery razy – uśmiecha się. Chwali atmosferę między ludźmi. – Jeśli mam problem, zawsze znajdzie się ktoś chętny do pomocy. Poniekąd tworzymy taką małą rodzinę.
– Kiedy Kuba przyszedł do tej parafii do pracy, jako organista, chciał założyć zespół muzyczny. W parafii jest mnóstwo uzdolnionych osób, ale nie każdy potrafi zachęcić. Jemu się udało – Adrian chwali Kubę Jabłońskiego, który czuwa nad wszystkim. Co jakiś czas zagląda nawet do pokoju. Czy czują, że przyciągają ludzi na nabożeństwo? Ola przytakuje. – Sporo osób doszło do zespołu. Teraz Solo Dios Basta tworzy około 20 osób.
Adam w drugiej klasie gimnazjum, pod koniec semestru, zagrał na gitarze jedną z piosenek do wydarzenia teatralno-muzycznego. – Następnego dnia po lekcji religii ksiądz Stanisław, który wciąż jest w parafii, powiedział do mnie, cytuję, że jestem bardziej „muzyczny” – i tak trafił do zespołu. – I w sumie na dobre mi to wyszło. Tylko ze wówczas spodziewałem się typowo liturgicznych pieśni, które będą nudne. Nie byłem jakoś szczególnie mocno przekonany do tego pomysłu. Już na pierwszej próbie miłe zaskoczenie. No i ta historia z Klaudią…
Wtrąca się Adrian: – Klaudia miała bębenki. Chodziła i każdego uciszała, uderzając w ten bębenek. Ale Adama oszczędziła, bo był pierwszy raz.
– I od razu poznał nas od tej gorszej strony – dodaje Ola z rozbawieniem, a Adam kontynuuje: – Chyba właśnie dzięki temu zostałem, bo zobaczyłem, że nie jest tak nudno, jak się spodziewałem. Ten zespół to tak naprawdę mieszanina wszystkiego. Z Adrianem lubimy rocka. Są więc rytmy bardziej ostre, ale też flamenco czy typowo liturgiczne. I gdyby nie ten zespół, nie ruszyłbym tych dwóch ostatnich kategorii.
Potrafią na siebie krzyczeć, kiedy coś nie wychodzi? Od razu robi się głośniej w pokoju, w końcu Ola mówi: – Są nerwy, są łzy. Ogólnie jest dużo emocji.
Problemy pojawiły się przed spektaklem „C'est la vie” z Teatrem Trzeciego. Odpowiadali za warstwę muzyczną. – Nagle ktoś nie może przyjść, komuś coś wypada, ktoś choruje, egzaminy ma. Ponosiło mnie – przyznaje Adrian. Adam wspomina próbę generalną: – Na ostatnią chwilę uczyliśmy się tych piosenek, ale wszystko wyszło!
Jeśli jednak nerwy dają o sobie znać… – To głównie Kuba kontroluje sytuację – stwierdza Adrian. – Kiedy potrzeba, potrafi krzyknąć. Bardzo dobrze sobie z tym wszystkim radzi. Nie jest też takim bossem, który mówi „ty masz zrobić to i to, i koniec”. Ma dobre podejście.
Utworami starają się dzielić. – W jednej piosence nie gram w ogóle, po prostu jej nie lubię – kwituje Ola. Adrian natomiast tak to postrzega: – Wszystko naturalnie wychodzi. Według mnie to zasługa Ducha Świętego, bo bez wsparcia w wielu momentach chyba już dawno byśmy się posypali. Dołączyłem do zespołu po pierwszym roku studiów w Warszawie. Wolałem przyjechać na próbę do Płocka niż pisać pracę inżynierską. Miałem tam przyjaciół. Było w porządku, ale czegoś brakowało. Orłem na studiach też nie byłem. Wtedy poprosiłem Boga o pomoc, jak się w tym wszystkim odnaleźć. Bóg, według mnie, jest przede wszystkim przyjacielem. Udało się dokończyć pierwszy rok studiów. Jakoś w wakacje, a byłem tu ministrantem podczas mszy, usłyszałem w ogłoszeniach duszpasterskich informację o poszukiwaniach chętnych osób do zespołu. Tylko to zapamiętałem. Ksiądz zaprowadził mnie do Kuby. Mam wrażenie, że to była ta odpowiedź, na którą czekałem. Poczułem się lepiej. Z moimi przyjaciółmi mogłem o wielu rzeczach porozmawiać, ale o muzyce kompletnie nie. A tego też mi brakowało. Od razu chciałem przychodzić na każdą próbę. Zespół stał się drugą rodziną. Otworzyłem się też bardziej na chrześcijański świat. Poszedłem na pielgrzymkę, dołączyły dwie osoby z zespołu. Później dowiedziałem się o wspólnocie oazowej w parafii św. Józefa. Stałem się dojrzalszy, nauczyłem lepiej panować nad emocjami. Studia dokończyłem. Chciałbym tworzyć jak najwięcej muzyki, ale z tego trudno wyżyć. Zresztą jeden lekarz powiedział mi kiedyś „artyzm z pieniędzmi nie idzie w parze”.
Jeszcze Ola: – Dziś wiem, że nie przez przypadek tutaj trafiłam. Wcześniej nie potrafiłam bawić się muzyką. A teraz zamierzam wręcz powiązać swoją zawodową przyszłość z pedagogiką i muzyką.
Z kolei dla Patrycji zespół jest odskocznią od szkolnych obowiązków. – Wydaje mi się, że więcej się tutaj nauczyłam niż w szkole muzycznej. Na razie mam bardzo dużo pomysłów na życie. Może to będzie medycyna.
Scalić i ocalić
– Cały czas miałem świadomość, że będą wakacje i później nie wrócimy w tym samym składzie – przyznaje Kuba Jabłoński. – Wiadomo, że niektórzy postawią bardziej na naukę, nie będą mieli czasu na zespół, a tym procesem nagrywania płyty chciałem o rok przedłużyć żywot tego zespołu w obecnym składzie. I to się udało, utrzymaliśmy się, co nie jest normą. Wiele zespołów rozpada się, nie daje rady. Teraz tez może być różnie, sporo jest maturzystów. A myślę, że swoją pracą zasłużyli na taką pamiątkę. Sam, kiedy byłem młodszy, też brałem udział w nagraniu płyty. Po latach fajnie się do tego wraca. No i obchodzimy taki nasz okrągły jubileusz – pięć lat zespołu. Początki były w parafii pw. Matki Bożej Fatimskiej, gdzie pracowałem, potem trzon z tamtego zespołu przeniósł się tu, zbierając chętnych ludzi do współpracy.
Na płycie znajdziemy jeden autorski kawałek. A reszta? Muzycznie ma być bardzo zróżnicowana, począwszy od salsy po typowo liturgiczne utwory albo nawet taki z tempem niczym w muzyce punk rockowej. – Długo trwało nim doprowadziliśmy nasz autorski utwór do końcowej formy – mówi Adrian. – Zmienialiśmy, dodawaliśmy, kombinowaliśmy pod instrumenty. Każdy dodał coś od siebie.
– Kilka razy próbowaliśmy go zagrać, ale były to mniej lub bardziej udane próby – śmieje się Ola, natomiast Adrian dodaje: – Mimo wszystko przy każdym nowym utworze jest ta obawa, że coś nie wyjdzie. Niby było dobrze, ale mogło być znacznie lepiej. Nie zawsze też jest czas, aby wszystko przegrać dokładnie bez pomyłki, skoro każdy ma szkołę i obowiązki.
Z końcowego efektu są zadowoleni. – Mój tata przesłuchał płytę. Powiedział, że to kawałek dobrej roboty i możemy być z siebie dumni – zaznacza Ola.
Sobotni koncert dedykowali Janowi Pawłowi II jako wotum wdzięczności za jego pontyfikat. W tym roku wypada 40. rocznica wyboru Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową. Członkowie zespołu są jednak na tyle młodzi, że nie pamiętają wizyty papieża w Płocku w 1991 r. – Zapytałem Adriana, który jest najstarszy, czy kojarzy słynną wypowiedź o kremówkach, pokazująca poczucie humoru papieża. On spojrzał na mnie i dopytuje „jakie kremówki”. Jeśli młodzi ludzie nie kojarzą tych słów, to co dopiero mówić o innych naukach Jana Pawła II – rozkłada ręce Kuba Jabłoński. Cytaty z papieskich homilii pojawią się podczas sobotniego koncertu. Początek o godz. 19.30.
Wszyscy mają poczucie, że są w życiu we właściwym miejscu, lubią to co robią i teraz to oni zachęcają innych do dołączenia do zespołu. – Jedna koleżanka powiedziała, że przyjdzie na próbę. Powiedziała „może się pomylisz”, to się pośmieję”. A potem te osoby zostają razem z nami – zapewnia Patrycja na koniec rozmowy.
Fot. Tomasz Miecznik