Gdy Warszawa stanęła do walki, Katarzyna Rabińska-Nowakowska pseudonim „Kasia", miała zaledwie 20 lat. W powstaniu straciła nogę. - Nigdy nie żałowałam tej nogi - mówi twardo, ale z wdziękiem.
Pani Katarzyna urodziła się w 1924 roku w Warszawie. Od kilkudziesięciu lat mieszka w Płocku.
Z powstania, w którym uczestniczyła jako 20-letnia sanitariuszka, pamięta dosłownie wszystko. Co i raz zerka na ścianę pełną pamiątek w starodawnych ramkach. Patrzy na nią mosiężna miniaturka znanej figurki Małego Powstańca - prezent od syna, Krzysztofa. Tuż obok oprawiona w ramkę biało-czerwona opaska i mnóstwo medali.
Mówi szybko, sprawnie, bez egzaltacji. Łzy wzruszenia w jej oczach pojawiają się tylko raz, gdy opowiada o pani Wandzie, która zajęła się nią jak matka. Bo pani Kasia, choć urocza i delikatna, to żołnierz Armii Krajowej.
Portal Płock: Dziękuję, że zgodziła się Pani na rozmowę.
Katarzyna Rabińska- Nowakowska: To mój obowiązek.
Od wydarzeń, o których będziemy rozmawiały, minęło 71 lat. To szmat czasu. Czy te wspomnienia nadal są żywe?
Są bardzo żywe, niektóre wydarzenia pamięta się tak, jakby były wczoraj. Cały czas są bolesne.
Zacznijmy od początku. Przyszła pani na świat w Warszawie jako drugie dziecko państwa Rabińskich.
Tak, miałam starszą od dwa lata siostrę, pochowałam ją dwa tygodnie temu. Moi rodzice poznali się na uczelni. Ojciec był wojskowym, a wtedy nie do pomyślenia było, żeby oficer ożenił się z niewykształconą kobietą. Tatę jako wojskowego przerzucali z miejsca na miejsce, więc rodzice mieszkali i w stolicy, i w Rzeszowie, Grudziądzu, i we Lwowie.
Ale tuż przed wojną mieszkała już pani w Warszawie.
Tak, po powrocie z Rzeszowa ojciec dostał mieszkanie w stolicy. Zamieszkaliśmy w kamienicy z drugiej połowy lat 20. przy ulicy Narbutta na Mokotowie. Kamienica należała do Tadeusza Horocha. Jakiś czas temu w „Życiu Warszawy” widziałam jej zdjęcie, bo to jeden z niewielu budynków, które przetrwały bombardowania w okupowanej stolicy, a potem ocalały w powstaniu. W kamienicy mieszkały rodziny oficerów, m.in. Wanda Gromulska z rodzicami i bratem, moja przyjaciółka i patrolowa naszego patrolu sanitarnego, która zginęła w pierwszych dniach powstania podczas walk na terenie Politechniki Warszawskiej.
Pamięta pani te przedwojenne lata?
Oczywiście! Stale biegałyśmy z Wandą na skwer na forty z naszymi psami. Od dziecka uwielbiałam psy. Wtedy mieliśmy szpica i z nim chodziłyśmy na długie spacery.
Kończy się lato 1939 roku. Ma pani wtedy niecałe 15 lat. Lada chwila wybuchnie wojna.
Ostatnie wakacje przed wojną spędzałam, co ciekawe, blisko Płocka, u wujostwa. To byli ziemianie, mieli majątek w Słupcy niedaleko Blichowa. Uwielbiałam tu przyjeżdżać. Wujek z ciotką prowadzili bogate życie towarzyskie, zapraszali na spotkania taneczne. Pływaliśmy łódkami, jeździliśmy konno. To były najpiękniejsze chwile mojego życia.
Przerywa je wojna ze wszystkimi jej straszliwymi okropnościami.
Gdy 1 września wybuchła wojna, byłam jeszcze pod Blichowem, bo nikt po mnie nie przyjechał. Dopiero po kilku dniach dotarła mama. Wujek zaprzągł konie i furmanką odwieziono nas do Wyszogrodu. Statkiem wróciłyśmy do Warszawy. Wtedy mieszkałyśmy już na Natolińskiej w Śródmieściu, w kamienicy, w której mieszkał prezydent Stanisław Wojciechowski.
Jak zaangażowała się pani w konspirację?
Przed wojną razem z siostrą chodziłyśmy do elitarnego wówczas gimnazjum żeńskiego im. Królowej Jadwigi. Była taka zasada, że dziewczęta z tego gimnazjum przyjaźniły się z chłopcami z Batorego, czyli z gimnazjum męskiego. Do naszego domu w czasie okupacji przychodzili przyjaciele mojej siostry. Wśród nich Jaś Bytnar, Tadeusz Zawadzki, Aluś Dawidowski. Byli u nas co dwa, trzy dni.
Rudy, Zośka, Alek. Legendarni bohaterowie „Kamieni na szaniec”. Jacy byli naprawdę?
Tacy jak ich opisał Aleksander Kamiński. Nadzwyczajni! Jaś Bytnar był cudownym kolegą, uroczym człowiekiem, bardzo mądrym, miał bardzo poukładane w głowie.
To oni wciągnęli panią do podziemia?
To od nich się zaczęło, ale w roku 1940 dwie koleżanki zapytały: „Chciałabyś być w konspiracji? Bo masz warunki i my byśmy cię widziały w podziemiu”. Ja oczywiście chciałam.
Jakie to były warunki?
Byle kogo nie przyjmowano do konspiracji. To musiały być sprawdzone osoby, za które można było ręczyć. A ja pochodziłam z polskiego domu o silnych tradycjach patriotycznych.
Ten mężczyzna w mundurze legionisty na zdjęciu to pani ojciec?
Tak, ojciec był legionistą, przyjaźnił się z Sikorskim. Bardzo zależało mu na Polsce. Do tego stopnia, że uprosił swojego ojca, a mojego dziadka, właściciela garbarni, który był bardzo zamożny, by dziadek sprzedał cały swój ogromny majątek i wsparł Legiony, żeby można było kupić broń, konie. I dziadek to zrobił. Legiony mogły istnieć tylko dzięki takim ludziom, bo przecież państwa polskiego jeszcze wtedy nie było.
Można powiedzieć, że już jako dziewczynka poszła pani w ślady ojca. Czy rodzice wiedzieli, co się święci? Nie byli przeciwni, by nastolatka ryzykowała życiem?
Ojciec zmarł w 1934 r., a mama nie wiedziała o konspiracji. Nikt nie mógł wiedzieć. Sami do końca nie wiedzieliśmy, w jakiej jesteśmy organizacji, jak kto ma naprawdę na imię, gdzie mieszka, kto jest naszym dowódcą. Dopiero w powstaniu dowiedzieliśmy się, kto jest kto.
Służyła pani w 161. plutonie 3. Batalionu Pancernego Golski.
Byłam szkolona najpierw na łączniczkę, a potem na sanitariuszkę. W patrolu sanitarnym patrolową była wspomniana już Wanda Gromulska, moja sąsiadka z Narbutta. Studiowała medycynę i uczyła nas pierwszej pomocy rannym.
Pamięta pani przysięgę?
Oczywiście! Składałam ją Wandzie w mieszkaniu konspiracyjnym przy Złotej w byłej dzielnicy żydowskiej w 1943 r. Było bardzo uroczyście, przysięgaliśmy na krzyż.
Wiedzieliście, że zbliża się powstanie?
Dostałyśmy rozkaz, by przygotować torbę sanitariuszki, zapakować opaski uciskowe, bandaże, leki i wziąć żywność na trzy dni, ale nikt nie mówił po co. Byłyśmy przekonane, że mamy wyjść z Warszawy.
Tyle miało potrwać powstanie...
Im bliżej 1 sierpnia, tym mocniej było czuć, że zbliża się jakiś kataklizm. Emocje były szalone. Tak bardzo pragnęliśmy zemsty za te pięć lat poniżenia, strachu, mordów. Gdy już wiedzieliśmy, że Warszawa staje do walki, bardzo się cieszyliśmy. Wreszcie!
Bała się pani?
Nie, jakoś nie. Zresztą do tej pory boję się tylko złych ludzi i bólu.
Nadszedł wreszcie 1 sierpnia. Jak wiadomo, choć godzina „W” była zaplanowana na 17.00, walki w mieście wybuchały już kilka godzin wcześniej.
Nam zbiórkę wyznaczono na 15.00 w kotłowni na Politechnice Warszawskiej. W tym czasie pracowałam w kawiarni Bombonierka na Marszałkowskiej, żeby mieć ausweis, czyli zaświadczenie o zatrudnieniu. Bez takiego dokumentu łapanka kończyła się obozem albo robotami. Bombonierka była własnością ziemianina, którego Niemcy wyrzucili z majątku, pana Malinowskiego. By za coś żyć, wypiekał on fantastyczne ciastka, a ja je sprzedawałam. Do dziś pamiętam smak babeczek z kajmakiem!
We wtorek 1 sierpnia do pracy przyszłam tylko ja. Nie było kasjerki, a woźny otworzył kawiarnię i sobie poszedł. Zbliżała się umówiona pora. Byłam sama, nie wiedziałam, co robić, a pan Malinowski nie przychodził i nie przychodził. W końcu zamknęłam lokal, wrzuciłam klucz pod wycieraczkę i co sił w nogach pobiegłam na Politechnikę.
Niestety, spóźniłam się 15 minut i od razu przeżyłam okropny stres . Komendant bardzo się zezłościł, groził mi nawet sąd wojskowy za niewykonanie rozkazu.
Ale jednak przewina poszła w zapomnienie?
Bo niemal od razu miałyśmy pełne ręce roboty, wszystko działo się tak szybko. Służyłyśmy w patrolu sanitarnym we cztery. Jako pierwsze biegłyśmy do rannych i udzielałyśmy pomocy tak, by ranny był w stanie przeżyć do momentu przeniesienia go na noszach do szpitala czy punktu szpitalnego.
Trwają pierwsze godziny powstania. Pani pluton broni politechniki, sanitariuszki, wśród nich pani, opatrują rannych. Co w tym czasie działo się z pani bliskimi?
Siostra wyszła za mąż i przeprowadziła się do Łukowa, mama była u przyjaciółki w Wołominie, Wacki Mossakowskiej, u której zatrzymywała się również Zofia Nałkowska. Tylko ja zostałam w Warszawie, żeby opiekować się naszym mieszkaniem na Natolińskiej. Mieszkałam wtedy sama w siedmiu pokojach. Tuż przed powstaniem poprosiłam jeszcze sąsiadkę z naszej kamienicy, by zajęła się moją ukochaną bokserką Żabą. Potem się dowiedziałam, że Żabę zjedli powstańcy.
Politechnika od razu znalazła się w ogniu walk.
Byliśmy w wyjątkowo trudnym położeniu. Tylko ulica Noakowskiego była w naszych rękach, z pozostałych stron, zwłaszcza od Pola Mokotowskiego, mocno nacierali Niemcy. Nasi chłopcy byli bardzo dzielni, ale mieli marną broń, najgorsze rewolwery, nie było łączności.
Mówiła pani, że żywności mieliście na trzy dni, tylko tyle kazano wam zabrać.
Ratowali nas profesorowie politechniki mieszkający na terenie uczelni, którzy od swoich żon przynosili ciepłe zupki. Nigdy nie zapomnę tej solidarności między ludnością cywilną a powstańcami, ileż oni okazali nam serca!
W wielu opowieściach o powstaniu przewija się takie wspomnienie: gdy Warszawa rozpoczynała bój, ludność cywilna z ogromnym entuzjazmem witała powstańców. W miarę upływu czasu, po rzezi na Woli, utraty kolejnych dzielnic te stosunki były coraz chłodniejsze, by nie powiedzieć, że niemal wrogie...
Nie można się im dziwić. W powstaniu podobnie jak my stracili wszystko to, co najcenniejsze. Zginęli ich bliscy, runęły domy, pod gruzami został dobytek całego życia. Powstanie trwało zbyt długo, by mogli to wytrzymać. Miało się zakończyć góra po trzech dniach, a walczyliśmy ponad dwa miesiące. Bez żywności, bez broni, bez amunicji. Osobiście nie doświadczyłam takich sytuacji, spotykałam się jedynie z przyjaźnią i wspaniałomyślnością od zupełnie obcych ludzi.
Niestety nie udało się obronić Politechniki.
Nasi chłopcy bronili jej z całych sił do 19 sierpnia. Mnie już wtedy z nimi nie było. Trzeciego dnia walk zostałam ciężko ranna. Czołgałyśmy się z innymi sanitariuszkami do rannego „Perełki” i wtedy dostałam kulą dum dum w stopę. Niemcy nie strzelali do nas z kul, które mogły przejść na wylot, tylko specjalnie ścinali czubki, by kula rozrywała ciało. Tego dnia zginęła też Wanda.
Widziała pani jej śmierć?
Nie, dowiedziałam się o tym dopiero jakiś czas później, gdy już doszłam do siebie.
Z roztrzaskaną stopą trafiłam do szpitala położniczego przy ulicy Lwowskiej. - Nic nie zrobimy, tu nie ma żadnych narzędzi chirurgicznych - powiedział prof. Stefanowski, chirurg i ortopeda, wspaniały człowiek. Zdecydował o amputacji. Najpierw starali się amputować mi nogę na wysokości łydki laubzegą, dokończyli zwykłą piłą do drewna. Ból był nie do zniesienia.
Po zdobyciu Politechniki ewakuowano szpital na Lwowskiej, bo był zbyt blisko linii walk. Znalazłam się na chwilę w prowizorycznym szpitaliku powstańczym w prywatnym mieszkaniu na Koszykowej. Ale ponieważ w szpitalach polowych w tym czasie panowały tragiczne warunki, brakowało łóżek, a rany zżerała plaga robactwa szalejąca w upale, koledzy z plutonu zabrali mnie do siebie na kwaterę.
Choć straciła pani nogę, Niemcom nie udało się wyeliminować pani z powstania.
To prawda. Oczywiście, nie było możliwe, żebym chodząc o kulach, mogła opatrywać rannych. Ale na kwaterze pomagałam w inny sposób - robiłam opatrunki, zajmowałam się sprawami administracyjnymi. Nigdy nie żałowałam, że straciłam nogę. Nie złamało mnie to. Pamiętam msze polowe na terenie szpitala. Oczywiście, po łacinie, w starej formie. Kapelan każde kazanie zaczynał od słów „Warszawianki”: „Kto przeżyje, wolnym będzie, Kto umiera, wolnym już!”.
Za bohaterską postawę została pani dwukrotnie odznaczona Krzyżem Walecznych.
Pierwszy przyznano mi jeszcze w powstaniu. Proszę spojrzeć, tu jest rozkaz podpisany przez dowódcę naszego batalionu kapitana Golskiego. Wśród odznaczonych jest i „Kasia”, czyli ja, i „Teresa”, czyli Wanda. Drugi krzyż, z okuciem, przywieziono mi już po wojnie, z Londynu. Jeśli na jakieś uroczystości zakładam odznaczenia, to tylko krzyż. Innych nie noszę.
Pamięta pani moment odznaczenia?
Oczywiście! Bardzo to przeżyłam, wcale się nie spodziewałam. Po uroczystości, która była bardzo podniosła, chłopcy zorganizowali małe przyjęcie. Z narażeniem życia czołgali się na Pole Mokotowskie, by zdobyć pomidory. Usmażyli nawet kotlety! Środek powstania, a my zajadaliśmy się kotletami. Dopiero jak zjadłyśmy, powiedzieli nam, że to mięso z kota. Ale zapamiętałam ten dzień bardzo miło.
No właśnie. Warszawa walczyła, gruzy usłane były prowizorycznymi grobami, ale między barykadami ludzie też śmiali się, kochali, żenili, śpiewali.
Chyba największą euforię odczuwaliśmy po informacji o zdobyciu PAST-y. Nie wyobraża sobie pani, jaka to była radość! Zresztą w ogóle humory się poprawiały po wieściach, że jakaś ulica jest w naszych rękach i po latach okupacji tam jest teraz Polska, tam jest NASZA część Warszawy. Zaraz i fortepian się znalazł, i coś do jedzenia. Oczywiście żywności brakowało, ale chodziło się po opuszczonych przez warszawiaków piwnicach i mieszkaniach. Kto coś znalazł, przynosił innym Obowiązywała zasada: „ja coś mam, to i ty masz. Ty nie masz, to ja też nie”. Właśnie wtedy, w powstaniu ludzie byli tacy jak... jak człowiek być powinien.
Czy poza zdobyciem PAST-y jakieś szczęśliwe chwile szczególnie zapadły pani w pamięć?
Pamiętam, że któregoś dnia, jeszcze w sierpniu, obudziłam się skoro świt, wyjrzałam przez okno i zobaczyłam całe niebo zasłane spadochronami. To były zrzuty z bronią przeciwpancerną. Spadły do nas, więc dwie czy trzy jednostki miały broń. Nie da się zapomnieć tego uczucia, tej nadziei, która w nas wstąpiła. Pamiętam też miłe chwile z kolegami z oddziału. Czas umilał nam Mieczysław Fogg, znany piosenkarz, który też walczył w Batalionie Golski. Dla żołnierzy batalionu śpiewała tez Mira Zimińska-Sygietyńska.
Którą piosenkę powstańczą najbardziej pani lubi?
„Marsz Mokotowa”, bo chyba najlepiej oddaje niepowtarzalną atmosferę tamtych dni.
„Ten pierwszy marsz ma dziwną moc, Tak w piersiach gra, aż braknie tchu. Czy słońca żar, czy chłodna noc. Prowadzi nas pod ogniem z luf”. Taki był ten pierwszy marsz, ale po 63 dniach powstania Warszawa dogorywa. W nocy z 2 na 3 października dowództwo decyduje: to koniec. Jak odebrała pani decyzję o kapitulacji?
Nie mogliśmy się z nią pogodzić. Tyle wysiłku, tyle wiary. I wszystko na nic?
Czuliście żal?
Ogromny, niewyobrażalny żal.
Do kogo? dowódców, do sowietów?
Tylko do Rosjan i Amerykanów.
Po kapitulacji stała się pani podobnie jak inni żołnierze Armii Krajowej jeńcem wojennym.
Koledzy z mojego plutonu nie ujawnili się i wyszli z Warszawy jako cywile. Ja byłam bez nogi, obwiałam się długiej drogi, dlatego wróciłam do szpitala maltańskiego na Śniadeckich i stamtąd razem z innymi rannymi żołnierzami zostałam wywieziona pociągiem towarowym do obozu jenieckiego w miejscowości Zeithain. Pamiętam, że widząc moje kule, jeden z ewakuujących szpital Niemców zaprosił mnie do kabiny samochodu ciężarowego, żeby było mi wygodniej.
Tak z odruchu serca?
Tak, zobaczył, że nie mam nogi i zaproponował. „Nie jadę z wami” - odpowiedziałam krótko. Ale wcześniej, jeszcze w czasie okupacji, Niemcy uratowali mi życie. Wracałam z chrzcin mojej siostrzenicy z Łukowa. Pociąg się spóźnił, tłumy były takie, że szwagier musiał mnie dosłownie kolanem dopychać, żebym się zmieściła. Gdy pociąg dotarł na dworzec w Warszawie, było już po godzinie policyjnej. - Zamkniemy budę, może nikt pani nie zobaczy - powiedział dorożkarz i ruszył z dworca na Natolińską. Na Marszałkowskiej zatrzymało nas dwóch Niemców. - Czy możemy się dosiąść? - zapytali grzecznie, a ja z sercem w gardle równie grzecznie się zgodziłam. I całe szczęście, że z nimi jechałam, bo na rogu Koszykowej była zgraja agresywnych Niemców. Nie wiem, co by było, gdybym była sama... Gorzej, że dawniej drzwi kamienicy otwierał dozorca. Zobaczył mnie w środku nocy, w towarzystwie Niemców. Na szczęście miałam dobrą opinię i wszystko mu zaraz wytłumaczyłam.
Ale po powstaniu nie chciała już pani od nich żadnej pomocy.
Nie, wtedy już nie. Opuszczaliśmy Warszawę jako jeden z ostatnich transportów, poza nami prawie nikogo już nie było w mieście. Był 15 października 1944.
Jak długo była pani w obozie?
Prawie dziewięć miesięcy. Zeithain leży między Dreznem a Lipskiem, na depresyjnym terenie. Był to obóz międzynarodowy, przywożono tu Polaków, Francuzów, Rosjan, Niemców, którzy sprzeciwili się Hitlerowi, Włochów. Ciężko mieli zwłaszcza mieszkańcy południa Europy, którzy nie mogli się przyzwyczaić do wstrętnego wilgotnego klimatu Zeithain.
Skończyła się wojna, można było wracać do Polski.
Wracaliśmy w sześcioro, bardzo nam się śpieszyło do kraju. Na wniosek komendanta obozu, pułkownika Stehla do granicy dojechaliśmy traktorem. Nie mieliśmy pieniędzy, naszym środkiem płatniczym były puszki z mięsem, które dostaliśmy od płk Stehla. Płaciliśmy nimi na przykład za rikszę. Część osób z naszej grupy wracała do rodziny w Częstochowie, m.in. Mietek Milewski, znany aktor i piosenkarz, a ja z panią Wandą Englertową, zresztą ciotką tych aktorów - do Warszawy. Pani Wanda miała dwóch synów - Leszka i Julka, obaj walczyli w powstaniu. Leszek zginął, ale aż do swojej śmierci pani Wanda nie dowiedziała się, kiedy i gdzie. Wiadomo było tylko, że gdzieś na Starym Mieście, tam toczyły się najkrwawsze walki. Z drugim synem, Julkiem, spotkała się w Londynie. To brzmi jak filmowa opowieść, ale tak było! Pani Wandzie zawdzięczam bardzo wiele. Nikt nie okazał mi w życiu tyle serca i dobroci co ona. Gdy chorowałam w obozie, opiekowała się mną z ogromnym poświęceniem. - Wiesz, Kasiu, nie wiem, co się dzieje z moimi synami. Mam nadzieję, że ktoś pomoże moim dzieciom.
Wróciła pani do Warszawy. Ponad 80 procent stolicy to gruzy. Jak zapamiętała pani pierwsze chwile w mieście ruin?
Gdy w połowie października opuszczaliśmy Warszawę, zewsząd też otaczały nas gruzy. Ale rzeczywiście dopiero w maju 1945 r. zobaczyłam ogrom zniszczeń. Zwłaszcza że po kapitulacji Niemcy jeszcze palili Warszawę. Dom po domu, ulica po ulicy.
- Po co wracaliście? Tu jest komuna! - nie mógł się nadziwić rikszarz, gdy już w Warszawie wsiedliśmy do riksz. We troje - ja, pani Wanda i pan Fokt, pojechaliśmy najpierw do mnie, na Natolińską. Spotkałam tam panią Goździcką, administratorkę kamienicy. Mieszkała w oficynie, która ocalała w powstaniu. - Pani mama mieszka na Targowej - powiedziała mi. - Ach, na Targowej, moja cioteczna babcia miała tam kamienicę - przypomniało mi się. I faktycznie, mama mieszkała na Targowej, w zupełnie niezniszczonym budynku, bo Praga praktycznie była nietknięta. Pani Wanda znalazła swoich bliskich na placu Floriańskim. Obie miałyśmy więc dach nad głową.
Jak trafiła pani do Płocka?
Po wojnie przyjeżdżałam do Płocka do wujostwa, z którym byłam bardzo zżyta. Mieszkali na Słonecznej. Wuj był administratorem majątku państwowego i żeby uratować choć część majątku Słupca, w którym przed wojną spędzałam cudowne wakacje, założył tam leśniczówkę. Wkrótce poznałam mojego przyszłego męża, który również był leśnikiem. W 1946 r. wyszłam za mąż. Zamieszkaliśmy... w leśniczówce Słupca.
Była pani żołnierzem Armii Krajowej, pani ojciec był przedwojennym oficerem, przyjacielem Sikorskiego, w dodatku bardzo zamożnym. Na domiar złego miała pani rodzinę za granicą. „Gorszego” pochodzenia dla komunistycznych władz chyba nie można sobie wyobrazić...
W pierwszych powojennych latach nie ujawniałam swoich związków z Armią Krajową, nie opowiadałam nikomu o powstaniu. Przez 15 lat mieszkałam w leśniczówce, dlatego ominęły mnie represje. Dopiero po śmierci teściów przeprowadziliśmy się do Płocka.
Miała pani kontakt z koleżankami z powstania?
Oczywiście, choć dziś wielu z nich nie ma już wśród nas. Kilka miesięcy temu zmarła rodowita płocczanka Anna Bąkowska. Walczyła w powstaniu, a potem przez wiele lat mieszkała dosłownie dwie ulice ode mnie! Nie znałyśmy się z powstania, poznałyśmy się dopiero w Płocku podobnie jak z innymi powstańcami.
Kontakty bywały trudne?
Nie, choć pamiętam jedną bardzo przykrą sytuację. Otóż jakiś czas po wojnie postanowiłyśmy z koleżankami z naszego patrolu odnaleźć rodziców Wandy Gromulskiej, naszej patrolowej i mojej przyjaciółki, która zginęła podczas obrony Politechniki 3 sierpnia, tego samego dnia, gdy ja zostałam ranna w nogę. Chcieliśmy opowiedzieć im o ostatnich chwilach życia Wandy i jej brata, Staszka, który zginął dwa dni później, 5 sierpnia. Wanda została pochowana na Wydziale Architektury, po wojnie ciało przeniesiono na Wojskowe Powązki. Kiedyś przypadkowo znalazłam grób jej i Staszka na kwaterze Miotły. Ale rodzice Wandy i Staszka nas nie przyjęli, nie chcieli nas widzieć, nie chcieli słuchać o ostatnich chwilach życia ich dzieci. To było bardzo bolesne spotkanie.
Była pani w Muzeum Powstania Warszawskiego?
Oczywiście, jestem bardzo wdzięczna Lechowi Kaczyńskiemu, że doprowadził do powstania tego niezwykłego miejsca.
A czy jeździ pani na uroczystości rocznicowe?
W ubiegłym roku byliśmy z synem w Warszawie na obchodach okrągłej 70. rocznicy. Było bardzo uroczyście, wszystko bardzo pięknie przygotowano.
Z okazji ubiegłorocznej rocznicy nakręcono dwa ważne filmy o powstaniu, zresztą oba w reżyserii Jana Komasy. Jeden to „Powstanie Warszawskie” - pierwszy na świecie dramat non fiction, złożony z oryginalnych powstańczych kronik filmowych, drugi - „Miasto 44” -opowieść o młodych ludziach, którzy poszli do powstania. O Pokoleniu Kolumbów, o pani... Jak się pani podobał?
Przyznaję, że mam mieszane uczucia co do tego filmu. Obrazy epatowały seksem, raziły mnie odważne sceny. Warszawa się wtedy wykrwawiała i chyba nawet najbardziej namiętne osoby nie to miały w głowie.
Na koniec najtrudniejsze pytanie. Ogromne cierpienie, poświęcenie, rany, amputacja nogi, śmierć Wandy i setek innych młodych, wspaniałych ludzi. Bez ustanku, od przeszło 70 lat pytamy: czy powstanie było potrzebne?
Przy okazji obecnej rocznicy usłyszałam wypowiedź pana Jana Ołdakowskiego, dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego. Mówił o Janie Nowaku-Jeziorańskim, który przyjechał do Warszawy przekonany, że powstanie nie ma sensu. Ale gdy zobaczył miasto, zrozumiał, że powstanie zwyczajnie nie mogło nie wybuchnąć. Trzeba to było przeżyć, odczuć ma własnej skórze te krzywdy, łapanki, egzekucje uliczne, ten strach, żeby nas zrozumieć.
Rozmawiała Małgorzata Rostowska
Na zdjęciach: Pani Katarzyna pokazuje pamiątki i dokumenty, a także zdjęcia z powstania (oznaczona kropką), fot. Portal Płock