Pani Halina mieszka w bloku przy Mieszka I od 44 lat. Gdy pracowała zawodowo, nie miała czasu zajmować się kotami, dokarmia je „dopiero” od 15 lat. Z karmicielką porozmawialiśmy o kotach wolno żyjących, trudnej sytuacji międzysąsiedzkiej i możliwościach wyjścia z tego impasu.
Jak wygląda sprawa kotów przy Mieszka I okiem ich karmicielki? Co można zrobić, by koty wolno żyjące wciąż dzielnie walczyły ze szczurami na osiedlach, a jednocześnie nie dawały się we znaki mieszkańcom? O tym wszystkim porozmawialiśmy z panią Haliną.
Portal Płock: Wydaje się, że w całym tym konflikcie jest Pani w mniejszości. Nie warto trochę ustąpić?
W jakim sensie? Mam pozwolić, żeby koty całkowicie zniknęły z naszego osiedla? Przecież każdy rozsądny człowiek rozumie, że gdy ich zabraknie, to natychmiast pojawią się szczury. Proszę spojrzeć choćby na Wrocław. Miasto do tej pory nie może sobie poradzić z zaszczurzeniem, gdy po klęsce powodzi okazało się, że większość kotów wolno żyjących utonęła. Poza tym nie do końca jesteśmy w mniejszości - bardziej dojrzała część lokalnej społeczności też rozumie, że zwierzęta to nie rzeczy, że odczuwają głód, że marzną, cierpią. I że w ekosystemie miejskim są po prostu niezbędne.
Kotów przy Mieszka I jest jednak naprawdę dużo…
Bo sprowadziły się do nas z innych części miasta, gdy od Łukasiewicza do centrum zakratowano wszystkie okienka piwniczne, w tym również w sąsiadującym z nami ośmiopiętrowcu, a opiekunki kotów z tamtych terenów zaczęła prześladować spółdzielnia i lokatorzy. I teraz tamtejsi mieszkańcy nie mają kotów, za to mają szczury. Proszę zapytać, jak im się podoba ta zamiana.
Sterylizacja rozwiązuje problem?
W jakiejś mierze na pewno. W zeszłym roku przekazałam do sterylizacji siedem kotów, w tym roku tylko dwa. Nikt nie pomaga w ich odławianiu, sąsiedzi złośliwie powypuszczali zwierzęta ze specjalnych, z trudem wypożyczonych z Sierpca klatek, więc ostatecznie do kastracji trafiły tylko dwa. I oczywiście pretensje były do mnie. A przecież my opiekujemy się tymi kotami z dobrego serca, nie jest to żaden - jak się czasem uważa - nasz psi obowiązek. Poświęcamy swój czas, pieniądze, zdrowie. Policzyłyśmy ostatnio z córką, ile rocznie wydaję na koty i to tylko wolno żyjące, nie licząc tych przebywających w domu. Wyszło ponad 10 tys. zł. Niestety, mimo że wyręczamy Urząd Miasta z jego ustawowych obowiązków, bo leży nam na sercu dobro zwierząt, jesteśmy napiętnowane.
Przecież dostaje Pani karmę z Ratusza…
Tak, w marcu dostałam „aż” dwa kilogramy. Kotów jest kilkanaście, karmię je dwa razy dziennie, nietrudno obliczyć, na jak długo starczyło.
Ale w opracowanym ostatnio przez Ratusz instruktażu wywieszonym w klatkach, zaleca się, by w ciepłe miesiące koty karmić co drugi dzień, bo same powinny zdobywać pożywienie.
To bzdura. W miastach zdobycie pożywienia przez koty wcale nie jest takie łatwe. Myszy wyprowadzają się z miejsc, w których mieszkają koty. A szczurów koty nie jedzą, tylko z nimi walczą, zabijają je. A żeby walczyć, muszą być syte, a nie wynędzniałe. Poza tym tą ulotką urzędnicy wyrządzili nam, karmicielom, ogromną krzywdę. Spółdzielnia potraktowała ją jako prawdę objawioną, obowiązujący akt prawa miejscowego i zamiast kierować się ustawą, której przepisy precyzyjnie regulują tę kwestię, powołując się na ulotkę, chce definitywnie pozbyć się kotów. Poza tym ten pożal się Boże instruktaż niósł za sobą również inne skutki - lotem błyskawicy rozniosła się w lokalnej społeczności wieść, że Urząd Miasta nie zezwala na dokarmianie. A więc ci, którzy to robią, postępują bezprawnie i należy ich napiętnować.
Czuje się Pani napiętnowana?
Ostatnio nastolatek rzucił we mnie kamieniem, inne karmicielki opowiadają, że bardzo często słyszą pod swoim adresem wulgarne wyzwiska. Niektórzy sąsiedzi złośliwie wylewają mi np. walerianę do kwiatów na balkonie. Moje koty, te domowe, oczywiście tarzają się wówczas w tych kwiatach i je dewastują, chociaż wyglądem swojego balkonu starałam się zawsze podnosić estetykę naszego bloku.
Mieszkańcy, którym przeszkadzają pani koty w piwnicy…
To nie są moje koty, tak samo jak nie należą do mnie dokarmiane zimą ptaki czy miejskie drzewa, które staram się chronić przed wycięciem.
To inaczej - mieszkańcy, którym przeszkadza obecność kotów w piwnicach, odwrotnie, zarzucają spółdzielni, że nic z kotami nie robi.
Spółdzielnia walczy z kotami, odkąd administracją osiedla zajmuje się obecne jego kierownictwo. Przecież całkiem niedawno, kilka lat temu ukazał się artykuł w „Gazecie Wyborczej”, w którym dziennikarze tej gazety opisywali, jak to spółdzielnia wysypała w piwnicach wapno pochlorkowe. Koty straciły wzrok i oczy, poparzyły sobie również drogi oddechowe, zresztą kilka tych ślepych biedactw przygarnęłam, mieszkają u mnie w domu. Oczywiście sprawa trafiła do prokuratury, ale z tego, co wiem, zakończyła się ona jak zwykle takich przypadkach umorzeniem.
Oczywiście, potraktowanie żrącymi środkami było haniebne, nieludzkie. Ale czy Pani nie przeszkadza smród z piwnicy?
Koty tylko w części są winne temu fetorowi. Kilka lat temu pękła tam rura z fekaliami, przez długi czas sączyły się one na podłogę, wsiąkając w posadzkę. Dopiero gdy sprawą zainteresowały się media, spółdzielnia naprawiła rurę.
Ale kocie odchody też fiołkami nie pachną…
Staram się poprawić tę sytuację. Sprzątam po kotach regularnie, jak również po samych lokatorach, by nie były potem obwiniane koty, że nasikały metr i wyżej nad ziemią. Próbuję też nakłonić spółdzielnię i straż pożarną, by można było zlikwidować blaszane przegrody w piwnicznym ciągu. Nie ma przez nie cyrkulacji powietrza, przykre zapachy - nie tylko odzwierzęce - kumulują się. Niechby założyli nawet kraty, ale żeby był przepływ powietrza. Walczę o to, poprosiłam o wsparcie rzeczoznawcę.
Czy to jednak rozwiąże konflikt? Spółdzielnia chce postawić domek, choć równocześnie uważa, że to niecelowe, bo z poprzednim nie wyszło.
Oczywiście, że nie wyszło! Jaki sens miało stawianie budki dla kotów w jednym z bardziej ruchliwych miejsc, tuż przy parkingu, w przejściu prowadzącym do supermarketu, w miejscu, w którym mieszkańcy wyprowadzają swoje psy?! Koty nawet nie spojrzały na niego, chociaż nosiłam tam jedzenie. Za to karma bardzo smakowała psom spuszczanym przez ich właścicieli ze smyczy.
A nasz pomysł? Np. z ogrodzonym osiedlem kocich domków, wykonanych przez kluby seniora albo ośrodki terapii zajęciowej, do którego klucz miałyby tylko karmicielki?
Moim zdaniem to dość dobry pomysł, oczywiście pod warunkiem, że znalazłoby się jakieś ustronne miejsce, a domki byłyby solidnie ocieplone. Przy czym domki dla kotów można ustawiać jedynie dla tych zwierząt, które nie miały dotychczas stałego schronienia.
A jeśli nie wypali? Ma Pani jakiś pomysł, by zaradzić konfliktowi?
Proponuję, aby przenieść koty do nieużywanej suszarni w naszym bloku. Co prawda nie lubią być skupione w jednym miejscu ze względu na instynktowną walkę o terytorium, ale na pewno będzie im tam lepiej niż na dwudziestokilkustopniowym mrozie. Tylko… o problemie kotów wolno żyjących powinny porozmawiać wspólnie wszystkie zainteresowane strony, to znaczy spółdzielnie lub wspólnoty mieszkaniowe i prawni opiekunowie tych zwierząt, czyli gmina, ale nikt z nami, społecznymi opiekunami kotów, którzy wyręczają wspomniane instytucje z obowiązków określonych prawem, do tej pory nie podjął nawet próby dialogu.
Zdjęcie sprzed kilku lat otrzymaliśmy od pani Haliny. Pęknięcie rury spowodowało wówczas, że fekalia sączyły się po posadzce piwnicy
Czytaj też:
Karmicielka: rzuca się w nas kamieniami
Opublikowano:
Autor: Rozmawiała Małgorzata Rostowska
Przeczytaj również:
WiadomościPani Halina mieszka w bloku przy Mieszka I od 44 lat. Gdy pracowała zawodowo, nie miała czasu zajmować się kotami, dokarmia je „dopiero” od 15 lat. Z karmicielką porozmawialiśmy o kotach, trudnej sytuacji międzysąsiedzkiej i możliwościach wyjścia z tego impasu.
Polecane artykuły:
wróć na stronę główną
ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.
e-mail
hasło
Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE