W 75. rocznicę wybuchu powstania warszawskiego, punktualnie o 17:00, kibice Wisły Płock, członkowie stowarzyszenia "Pro Patria" i Stowarzyszenia Historycznego im. "11. Grupy Operacyjnej Narodowych Sił Zbrojnych" odwiedzili Katarzynę Rabińską-Nowakowską, ps. "Kasia" - uczestniczkę walk w stolicy w 1944 roku.
Już po raz kolejny w godzinę "W" pani Katarzyna ma gości. Kibice Wisły Płock przygotowali kilkudziesięciometrowy transparent, na którym umieścili nieco zmieniony fragment wierszu Stanisława Marczaka-Oborskiego "Do Powstańca". Na płótnie napisano: "choć przyszły dni głodu i moru, ostatniej stawki nie przegrali, stawki ojczyzny i honoru". Punktualnie o 17:00 odpalono race, po czym odśpiewano cztery zwrotki "Mazurka Dąbrowskiego", odmówiono także modlitwę w intencji poległych płocczan.
- Dla mnie to ogromne przeżycie. 1 sierpnia to dla mnie po prostu przeżycie. Powstanie jest mi tak bliskie, tak marzyłam, żeby ono się inaczej skończyło, niż się skończyło... Niestety, my Polacy zawsze musimy ucierpieć. Na pewno nie poszło to na marne, mimo strasznych ofiar. Trzeba to było zrobić, nie wiemy co by było - mówiła pani Katarzyna, która nadal z wielką werwą opowiadała o 63 dniach lata 1944 roku. - To dla mnie wielka radość, że mogę opowiedzieć co przeżyłam.
Katarzyna Rabińska-Nowakowska urodziła się w 1924 roku w Warszawie, gdzie spędziła lata okupacji. W konspiracji działała już od 1940 roku, w czasie powstania warszawskiego była sanitariuszką. W czasie walk została ranna w nogę, którą straciła.
- Powstanie zaczęłam w wielkim stresie. Pracowałam jako sprzedawca ciastek w cukierni. Kiedy przyszłam do kawiarni, byłam tylko ja i dozorca, który otworzył. Tylko nas dwoje w lokalu. Był taki nastrój, że każdy wolał siedzieć w domu. Kiedy dostałam telefon z komendy, że muszę stawić się w umówionym miejscu, Politechnice Warszawskiej, o 15:00, mówiłam sobie: co ja zrobię, jak nikogo nie ma? Dzwonię do właściciela z informacją, że muszę się stawić. Długo nie przychodził, więc sama zamknęłam i zostawiłam klucz pod wycieraczką. Wychodzę, a tu właściciel - uśmiechała się "Kasia". - Musiałam jeszcze wrócić do domu, wziąć torbę sanitariuszki i zapas jedzenia na trzy dni. Tyle miało trwać powstanie. Przychodzę na spotkanie, a dziewczyny mówią, że mam stawić się do raportu u komendanta. Pyta się mnie: co się stało, że spóźniłaś się 15 minut? Wyjaśniłam mu sytuację, ale rozkaz jest rozkazem. Armia Krajowa była prawdziwym wojskiem, prawie wylądowałam przed sądem wojskowym. Przeżyłam to ogromnie, ale sytuacja szybko się rozwinęła i moja sytuacja odeszła na bok.
Pani Kasia wspominała wspaniały czas powstania i wspierającą postawę ludności cywilnej, a także ogromną radość, jaka towarzyszyła zajmowaniu kolejnych terenów. - Tu wreszcie, po pięciu latach była Polska. A my tylko czekaliśmy kiedy defiladą przejdziemy, zwycięzcy powstańcy. Nie doczekaliśmy się - mówiła.
- Byliśmy świetnie zorganizowany. Mieliśmy radio, telewizję... chociaż nie, telewizji nie było wtedy. Pocztę, msze święte były odprawianie. Żyło się jak w wolnej Polsce. Pomimo strat i nieszczęść, młodzi ludzie inaczej się do tego ustosunkowali - mówiła.
Wspominała też najszczęśliwszy dzień powstania: 19 września, kiedy to rano nad niebem zaroiło się od samolotów ze zrzutem od aliantów. Próbowali dostarczyć powstańcom broń, leki, żywność. Większość trafiła w ręce Niemców, ale "Kasia" i tak wspomina go jako ogromnej radości. Warszawa czekała na więcej, ale to był jeden, jedyny raz.
- Człowiek człowieka tak ratował, człowiek człowiekowi tak pomagał... dziś to nie do pomyślenia, taka pomoc. Jeden by drugiemu oddał wszystko, co ma. To było nadzwyczajne. Chciało się walczyć - wspominała.
Wywiad z panią Katarzyną ukazał się w Portalu Płock w 2015 roku.
[ZT]13035[/ZT]