reklama

Był szefem delegatury. Został pisarzem

Opublikowano:
Autor:

Był szefem delegatury. Został pisarzem - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Wiadomości- Wikingowie? To nie była żadna potworna nacja, która wyłącznie szczerzyła zęby – mówił Radosław Lewandowski, który do niedawna był szefem płockiej delegatury Urzędu Wojewódzkiego. Właśnie wydano jego najnowszą książkę „Wikingowie. Wilcze dziedzictwo”. Opowiadał o niej w środę wieczorem strzeżony przez woja z mieczem.

- Wikingowie? To nie była żadna potworna nacja, która wyłącznie szczerzyła zęby – mówił Radosław Lewandowski, który do niedawna był szefem płockiej delegatury Urzędu Wojewódzkiego. Właśnie wydano jego najnowszą książkęWikingowie. Wilcze dziedzictwo”. Opowiadał o niej w środę wieczorem strzeżony przez woja z mieczem.

Jeszcze niedawno Radosław Lewandowski pracował w urzędzie, ostatnio występował też w Szopce Noworocznej w teatrze, a teraz zabrał się do pisania i to na skalę ogólnokrajową. Czy będziemy mieli w Płocku pisarza równie znanego w kręgu fantastyki, co Jarosław Grzędowicz czy Andrzej Ziemiański, którzy polecają jego najnowszą książkę „Wikingowie. Wilcze dziedzictwo”? Czas pokaże. W środę, 30 marca odbyła się premiera, a że wydawnictwo zgodziło się, aby opowiedział trochę o swojej pracy w księgarni „Czerwony Atrament”, to niewielkie pomieszczenie przy ul. Kolegialnej wypełniło się gośćmi. Także nietypowymi. Zjawili się łucznicy z grupy rekonstrukcyjnej, natomiast sam pisarz odpowiadał na pytania z mieczem niemal przy głowie. Strzegł go bowiem brodaty woj od początku do końca spotkania.

Wilkołak? To nie było to

Rozmowę prowadził Krzysztof Blinkiewicz, który chwilowo odstąpił od swoich księgarskich obowiązków. Na początku, padło pytanie, jak to się stało, że skandynawscy wojownicy na tyle mocno zawładnęli jego wyobraźnią, aby stać się bohaterami książki. Lewandowski, który ma już na koncie kilka książek zaliczonych do fantastyki, z początku planował wprowadzić motyw wilkołaka. Zmienił jednak zdanie i skierował się w stronę powieści historycznej. - Na potrzeby innej mojej książki tak się zagrzebałem w tematyce wikingów, że już tak zostało – przyznał. - Starałem się większość rzeczy opierać na faktach, ale mimo wszystko jest to fikcja literacka. Nie był to jeszcze wyeksploatowany temat. Może teraz, kiedy powstał serial o wikingach, wbiłem się w dobry moment

Mieszko I był wikingiem?

Na okładce mamy dwójkę wikingów, w skórach, z toporem i mieczem, jednego w hełmie z wielkimi rogami. Szkopuł w tym, że z tymi rogami to bujda. No i jacy oni właściwie byli? To bardziej kupcy czy rabusie z Północy? We Francji nazywani Normanami, czyli ludem Północy, w Rosji Waregami. Wszędzie inaczej.

- Wersja z ludem barbarzyńskim wydaje się bardziej pociągająca – przyznał bohater spotkania. - To był wolny naród. Jednak pobieżnie, nie wnikając w sprawę, łatwo uznać ich za bandę facetów z rogami przy hełmie, którzy napadali, zabierali kobiety, rabowali dobytek – tym bardziej, że nie nie były to miłe czasy. Pozbywano się starszych osób. Kiedy był głód, dochodziło do aktów kanibalizmu. Zabijano dzieci. - To jednak wynikało z trudnych warunków, z jakimi przyszło im się mierzyć – tłumaczył Radosław Lewandowski. - Żyli w dramatycznych, specyficznych czasach, między VIII a XI wiekiem. Podejmowane działania dyktowały zewnętrzne warunki. Stąd też te ich dalekie wyprawy. Oni sami nie nazwali by siebie wikingami. Ruszali na viking, czyli na rajd łupieżczy. To było jak plaga. Anglików drenowali ze srebra tak, że głowa mała. Za każdym razem trzeba było płacić więcej i więcej – mówił. Podchodził jednak sceptycznie do hipotezy, aby Mieszko I miałby być w istocie wikingiem, który przejął władzę w państwie Polan.

Ach te nieszczęsne rogi

Ktoś zapytał autora, czy zatem da się o nich powiedzieć coś pozytywnego. - Cenili spryt. Okazali się niezwykle przedsiębiorczy, chociaż handel niewolnikami nie był domeną wyłącznie Normanów. Grywali w gry planszowe – wymieniał. - Jeździli na nartach i łyżwach, strzelali z łuku. Kobiety dysponowały większą swobodą niż ich odpowiedniczki ze starego kontynentu. Mogły brać rozwody, majątek zostawał przy nich. Tylko wykorzystywane pismo runiczne nie nadawało się do codziennego użytku.

Największym fałszem okazują się jednak rogi umieszczane przy hełmach. Teraz pisarz tłumaczy się z decyzji wydawnictwa, aby znalazły się na okładce. - Rogi na hełmie zakładanym do walki? Nie, to czysta fikcja – zastrzega. - Ale w przekazach namnożyło się wizerunków diabłów w rogami.

Najwierniejszy fan własnej książki

Nie wiedział jak zachowa się dana postać, kiedy następnym razem zasiądzie do pisania. - Chciałem, aby postacie nie były wydumane, podobnie aby zdarzenia nie wydawały się czytelnikowi nieprawdopodobne – co nie znaczy, że nie wytknięto mu błędów. - Zwrócono mi uwagę na jedną ze scen w książce, kiedy jadą na koniach i jednocześnie podpalają strzały. Byłoby to możliwe chyba tylko po wyhodowaniu trzeciej ręki – odparł z rozbawieniem. - Jestem najwierniejszym fanem własnej książki, a to dlatego że czytałem ją za każdym razem, po każdej korekcie. Nanosiłem kolejne poprawki. Aż mi ją wydawnictwo zabrało.

Proces pisania pochłania w jego przypadku dwa, a nawet trzy lata. Przy tej musiał poznać mnóstwo tekstów źródłowych, sięgać po książki i informacje zawarte w internecie. Trochę żałuje, że nie czyta tak swobodnie, jak by tego sobie życzył, w języku angielskim. Przez to wszystko wymagało więcej czasu. A czy sam próbował zapuścić się w rejony, które opisuje? - Często tak bywa, że czytelnik wyobraża sobie, jak autor jedzie w tamte strony, aby wszystkiego samemu doświadczyć – opowiadał gościom. - Umówmy się, pisanie książek to niezbyt dochodowe zajęcie, a ja musiałbym w tym przypadku przejechać przez cały Półwysep Skandynawski, pojechać do Kanady i Hiszpanii. Spora wycieczka, a to wszystko na potrzeby tylko pierwszej części – i tu dotknął kolejnej sprawy, dalszych planów. Jego zamierzenia sięgają bowiem do drugiej i trzeciej części, przy czym w ostatnim przeczytamy o powstaniu Rusi Kijowskiej. - Czwartego tomu nie chcę – zapowiadał. - Ale może dojść do takiej sytuacji, że trzeci będzie liczył nawet 800 stron – czyli drugie tyle, co teraz.

Na razie wierzy w potencjał wykreowanej historii i nie miałby nic przeciwko, gdyby powstała jakaś ekranizacja. - Sam mogę w niej wystąpić, nie ma problemu – odrzekł.

Wydarzenia z książki dzieją się w ważnym momencie, kiedy dochodzi do zderzenia kultur. - Przemyciłem elementy wiary chrześcijańskiej, są tu rycerze reprezentujący kościół. I nie zawsze postacie powiązane z chrześcijaństwem okazują się pozytywne. X wiek to były jednak dość paskudne czasy – przypominał. Przy umieszczeniu w książce spowiednika o imieniu Piotr myślał, jakby mógł zachować się nasz płocki biskup, Piotr Libera. Lewandowski prosił jednak, aby do postaci zbytnio się nie przywiązywać. Umierają. Najwidoczniej postanowił pójść w ślady George'a R. R. Martina, który w sadze zaczynającej się „Grą o tron” bywa bezlitosny dla takich sympatii.

Na koniec Radosław Lewandowski podkreślał, że nie chciałby całkowicie zafiksować się na tematyce wikingów. Są już pierwsze recenzje (dominują te pozytywne), jednak zadowolić wszystkich się nie da. A poza wzbudzającymi kontrowersję rogami i pomalowanymi paznokciami u wojowniczki na okładce, książka wydana jest bardzo porządnie. W środku zawiera słowniczek, trochę opisanych faktów i mapkę. Szkoda jednak, że na obwolucie z notką o autorze nie zawiera nazwy miasta, dzięki czemu wydawnictwo mogłoby przysłużyć się promocji Płocka. Znajdziemy jedynie wzmiankę, że autor jest współzałożycielem Płockiego Klubu Fantastyki „Elgalh'ai”.

Fot. Karolina Burzyńska/Portal Płock

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE