reklama

Wraz z Polańskim robił karierę w Hollywood. Jego kołysankę nucił cały świat

Opublikowano:
Autor:

Wraz z Polańskim robił karierę w Hollywood. Jego kołysankę nucił cały świat - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

KulturaRodzina Beksińskich, Jan Twardowski, a teraz Krzysztof Komeda. I ona jedna – Magdalena Grzebałkowska, reporterka, pisarka, laureatka nagrody Nike, która wciąż szuka kolejnych bohaterów i inspiracji. O tym wszystkim w środę opowiadała podczas spotkania, które wspólnie zorganizowały Książnica Płocka i Muzeum Żydów Mazowieckich z okazji Festiwalu Kultury i Sztuki (dla Osób Niewidomych).

Rodzina Beksińskich, Jan Twardowski, a teraz Krzysztof Komeda. I ona jedna – Magdalena Grzebałkowska, reporterka, pisarka, laureatka nagrody Nike, która wciąż szuka kolejnych bohaterów i inspiracji. O tym wszystkim w środę opowiadała podczas spotkania, które wspólnie zorganizowały Książnica Płocka i Muzeum Żydów Mazowieckich z okazji Festiwalu Kultury i Sztuki (dla Osób Niewidomych).

Było zatem o Komedzie (a właściwie Krzysztofie Trzcińskim), jego otoczeniu, świecie, w którym żył, bo o tym właśnie opowiada jej najnowsza książka „Komeda. Osobiste życie jazzu”.

– O Komedzie nie zostało prawie nic – mówiła obecnym. – O polskim jazzie z lat 50. I 60. nie zostało prawie nic. A śmiem twierdzić, że jazz był pierwszą emanacją wolności w Polsce komunistycznej. Przeczytałam wiele archiwów i naprawdę nie ma tam wiele. Komeda zmarł młodo, nie miał nawet 40 lat. Został jeden wywiad telewizyjny i jeden radiowy.  Nie pisał tez obszernej korespondencji. Niewiele mówił. Nie inicjował anegdot. Kiedy tak szłam od człowieka do człowieka, to stykałam się ze ścianą. Mówili, że był cichy, małomówny. Musiałam rzucić bohatera na tło. Od razu wiedziałam, że Krzysztof Komeda jest jazzem, a jazz jest Komedą. On był punktem odniesienia dla polskich jazzmanów. Wybrzmiewał razem z innymi ludźmi. Zawsze byłam zakochana w tamtych czasach, w filmach jak „Niewinni czarodzieje”. Te stroje, te bufiaste sukienki na halkach. W ten sposób dowiedziałam się, że kobiety kupowały w sklepach wędkarskich sieć rybacką z najmniejszymi oczkami. Wycinało się odpowiednio, krochmaliło i naszywało jedną warstwę na drugą. Tak powstawały świetne halki.

Ale jak utkać obraz człowieka mając tak niewiele… Jej rozmówcy powtarzali jedno „co ja pani powiem, jak Komeda nic nie mówił”. – Michał Urbaniak powiedział, że kiedy Komeda grał, to spuszczał głowę. Ręce miał na klawiaturze. I tak grał. Więc zapytałam się, jak się zachowywał, kiedy nie grał. Miał siedzieć  i patrzeć w niebo i nic nie mówić. No to świetnie, pomyślałam. Ktoś inny dodał, że Komedy trzeba szukać w jego nutach.

Rozmawiała z jazzmanami, obsługa techniczną, fanami jazzu, krytykami muzycznymi, dziennikarzami. Łącznie odbyła ok. 120 rozmów. – Redaktorowi powiedziałam, że jeśli zwykle wychodzą mi grube książki, tak teraz będzie inaczej – i wyszły… 453 strony. – Odszedł Tomasz Stańko, Jerzy Milian. Z niektórymi jeszcze  zdążyłam się spotkać. Raz słyszę, że w Warszawie jest taki facet, który grał z Komedą. Przychodzę do niego. Bardzo miły człowiek. Opowiada o jazzie.  Pytam go, jak to było grać z Komedą. On mi na to: „”Nie, nie, ja grałem na jego pogrzebie. Myśmy się nigdy nie poznali”.

Korzystała z publikacji w magazynie „Jazz”. – Uczyli Polaków, czym jest jazz, jak się zachowywać na koncertach, czy można tańczyć i by nie prosić o bis. Tłumaczyli, że jazz to improwizacja, więc nie wołajcie o bis, bo nigdy nie powtórzą tak samo. Wolno wołać „jeszcze” – twierdziła pisarka.

W 1956 r. odbył się I Festiwal Jazzowy w Sopocie, na który przyjechało 40 tys. ludzi, czyli więcej niż mieszkańców liczył ówczesny Sopot. Nie było miejsc w hotelach. Ludzie koczowali na plaży w koszach, na trawnikach. – Bilety rozeszły się natychmiast. A sala bodajże na 1900 osób. Jednak jazz nie był nigdy w Polsce zakazany. Był źle widziany w okresie socrealizmu. Jazz po wojnie można było grać. Każda knajpa warszawska szczyciła się orkiestrą jazzową. Często grano muzykę jazzującą, swingującą, do której się tańczyło. Jazz zaczyna być niezbyt dobrze widziany od 1949 r. Ale tak naprawdę nikt nie wiedział, czym ten jazz był. Komeda studiował medycynę. Na studiach założył zespół. Przemycają jazz. Pojawia się pytanie od Związku Młodzieży Polskiej o ten jazz. Jeden kolega wstaje, stwierdzając, że towarzysz z ZNP nie wie, co mówi, bo jazz to jest muzyka murzyńskich niewolników prześladowanych przez amerykańskich imperialistów. Komedy nie wyrzucono z uczelni.

Powróćmy jednak do festiwalu, który został ogłoszony pomimo braku zgody władz państwowych. Nagle w czerwcu 1956 są zamieszki, ludzie wychodzą na ulicę. Pada zdanie, że kto podniesie rękę na władzę, to władza mu tę rękę odrąbie. – Moim zdaniem chodziło o spuszczenie pary. Miejscowe gazety informowały, że przyjechało dużo niebieskich ptaków – opowiadała Grzebałkowska. – Chuliganów poznawano po koszulach wyjętych na wierzch. Przy muzyce w radiu nie dało się poszaleć, a tu jazz, Ameryka. Parada przeszła przez cały Sopot. Zjawiły się roznegliżowane dziewczęta owinięte niczym Greczynki w prześcieradła. Jechały na platformie. Szedł Jerzy Skolimowski owinięty tylko plakatami. Był zrobiony taki wywiad z jednym z „chuliganów”, w którym powiedział, że jak się idzie na taki koncert, to się bierze stare ubrania do wyrzucenia. Rzucanie ubrań w tłum powoduje, że one nigdy nie wracają…

Jazz rodził się w bardzo siermiężnych warunkach. Muzycy z zespołu Komedy potrzebowali wibrafonu, ale skąd go wziąć w Poznaniu w latach 50.? –Polska nie produkowała, tylko NRD. Okazało się, że jest jeden profesor z objazdowej orkiestry poznańskiej, który go ma. To straszny grat, a mimo to właściciel był głuchy na prośby o wypożyczenie. Profesor miał kury, rozpadający się kurnik i cechował go brak smykałki do majsterkowania. Obiecali więc części do naprawy i instrument dostali. Później w gazetce festiwalowej opublikowano, że Komeda dostał wibrafon za naprawę kurnika. Profesor się obraził, bo go w Poznaniu wyśmiano.

Jazzmani nie mieli nut. Słuchali radia i notowali takt po takcie. Wytwórnie nie miały pieniędzy na nagrywanie płyt. Nie było studia nagrań, tylko korzystano z warszawskiej filharmonii. Aby stworzyć dobre warunki dźwiękowe, kocami obwieszano scenę. – Każdy jazzman chciał być saksofonistą, Wojciech Karolak też. Kupił saksofon od kogoś, kto ten instrument ukradł z orkiestry wojskowej. Bez ustnika. Był w Warszawie jeden specjalista, który opiłowywał ustniki od klarnetu, aby pasowały do saksofonu. Karolak wstydził się, bo ten saksofon strasznie piszczał. Ale że nikt się nie znał na jazzie, to inni sądzili, że tak ma być – śmiała się.

Legendę Krzysztofa Komedy tworzyła jego żona, Zofia. –Trudno powiedzieć, jaka była. Jan „Ptaszyn” Wróblewski powiedział mi, że tak apodyktycznej kobiety jak Zofia, nigdy nie spotkał. Już po roku zespół Komedy, którego Zofia była menadżerką, chciał ją wyrzucić. Wtrącała się nawet w repertuar, chociaż jazzmanką nie była. Moim zdaniem za wcześnie się urodziła. Aspirowała do miana niezależnej kobiety, decydującej sama za siebie. Dziś takie zachowanie nikogo nie dziwi. Wtedy było inaczej.

Poznali się w czerwcu 1956 r. – Czasem ludzie mówili, że to ona stworzyła Komedę. To nieprawda. On już wtedy cieszył się poważaniem w światku jazzowym. To była taka szalona miłość. Ona, wygadana, lubi wypić i zatańczyć na stole, urodziwa zgrabna blondynka, zawsze świetnie ubrana, o artystycznej duszy. Tylko ta jej apodyktyczność, alkoholizm rozbijały ten związek. Małżeństwo było bardzo burzliwe. Kiedy tak o niej rozmawiałam z ludźmi, to opowiedziało się za nią 3 proc. z nich, 10 proc. w ogóle nie chciało rozmawiać, a reszta jej nie lubiła. O ludziach pisała bardzo źle, z dużą dozą goryczy i żalu. Takie też jest prawo wielkich wdów  po słynnych malarzach, pisarzach czy muzykach, że te okopują się pomnikami swoich mężów, nie dopuszczając innej prawdy niż ich własna. Tak stało się z Zofią, która uparcie powtarzała, że było cudownie do samego końca. No zdradzał, ale wybaczała, bo wiedziała, że wróci. Stop, bo jeśli ktoś tu kogoś w tym małżeństwie zdradzał, to był remis. Komeda uciekł przed nią do Stanów Zjednoczonych. Tomasz Stańko powiedział mi, że tuż przed wyjazdem zapowiedział, że koniec z Zofią, chce zacząć życie na nowo. Ale nie wiem, czy powiedział to Zofii. Może liczył, że ona nigdy do niego nie dojedzie. Był 1967 r. No ale się przeliczył, bo ona miesiąc później zapukała do drzwi, aby mu gotować, zabierając też maszynę do pisania. Zamierzała dalej być jego menadżerką, kompletnie nie znając języka angielskiego. Tyle że w Los Angeles Komeda związał się już z inną kobietą.

Stańko zapewniał Grzebałkowską, że Zofia kładąc się pijana, rano wstawała przed Komedą, aby pobiec po bułki. Te nadziewała na widelec, opalała nad gazem, aby były chrupiące, do tego jajeczko po wiedeńsku. Po wstaniu dostawał śniadanie. Wszystko mu ogarniała. Codziennie rano na łóżku zostawiała mu trzy koszule, trzy pary spodni, trzy marynarki, skarpetki, trzy krawaty, aby sobie wybrał. – To nie Zofia stworzyła Komedę. Ona stworzyła mu warunki do tworzenia muzyki. A jeśli Zosia zobaczyła go z inną dziewczyną, wtedy zdejmowała szpilkę i potrafiła uderzyć  w głowę. Kazimierz Kutz był świadkiem takiej sceny. Jednak nie tylko Zofia nadużywała alkoholu. W gazetach pokazywały się niczym mantra nawoływania „muzyk jazzowy musi przestać pić, bo spóźnia się na koncerty, przewraca się na scenie”. Ludzie na widok Zofii spuszczali głowy, bali się jej. A ona szła i lustrowała towarzystwo. Podchodziła do wybranej osoby i potrafiła czołem rozbić nos, dodając „ja ci dam, żonę zdradzasz”. Była taką samozwańczą obrończynią uciśnionych kobiet.

Między Komedą a aktorką Krystyną Sienkiewicz narodziła się miłość. Nawet wówczas nie odszedł od Zofii. Będąc w USA, słał listy. W prezencie podarował samochód. – Czasem pytano Krzysztofa, czemu nie rozejdzie się z żoną. Miał mówić, że dla niego byłaby to śmierć cywilna. Była szarą eminencją. Mnóstwo ludzi próbowało dotrzeć do Komedy przez Zofię. Jeśli chodzi o bycie niezależną kobietą, to przerosła swoje czasy. Nie cierpiała natomiast Romana Polańskiego. Też powiedział, że miała tak paskudny charakter, że nie dawało się z nią wytrzymać. Zdaje się, że nie cierpiała go za to, że był inteligentniejszy od niej, chociaż czytała mnóstwo książek. A z nim potyczki słowne zawsze przegrywała. Polański z Komedą to była taka przyjaźń, która rzadko się zdarza. Według Zofii jeden zaczynał zdanie, drugi kończył. Tak się wzajemnie napędzali, że tworzyli duet doskonały. Nie wierzę też w żadne fatum, że niby Polański dla kariery diabłu sprzedał duszę w zamian za życie żony i Komedy. To raczej alkohol, a nie żaden diabeł.

Polański zwrócił się do Komedy, kiedy był jeszcze nikomu nieznanym reżyserem, aby stworzył muzykę do etiudy „Dwaj ludzie z szafą”. Z kolei już w USA, w 1968 r., Komeda pracował nad muzyką do „Dziecka Rosemary”. W tym samym roku wydarzył się wypadek. Wracając do domu, samochód spadł ze skarpy. Pojawił się krwiak. Lekarze nie zdołali mu pomóc. Kompozytor zmarł w kwietniu 1969 r.

Grzebalkowska chciała poznać kobietę, z którą spotykał się Komeda w USA. – Mieszka w domu opieki i od wielu lat cierpi na zanik pamięci. Uszanowałam zdanie dwóch z trzech jej córek, że takie spotkanie może pogorszyć jej stan. Jedna z nich zapytała o Komedę w moim imieniu. Odpowiedź była pozbawiona sensu, że spadł z łóżka i zmarł. Ponoć nawet go nie kochała.

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ

Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM

e-mail
hasło

Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

logo