Miało być tak pięknie ze sztuką napisaną na zamówienie płockiego teatru, a wyszło… bez polotu, za to ze zbiorem faktów historycznych, przemów, licznych nazwisk, które w całokształcie mogą znużyć. Z ciężkim sercem trzeba to powiedzieć, bo historia to coś niebywale wciągającego, jeśli tylko przedstawić wydarzenia w przystępny sposób, że w najnowszym spektaklu „Gwiazdy rdzewieją na dnie Wisły” nie ma tego czegoś, co pozwoli widzowi zanurzyć się w opowieść. Ten spektakl jest niczym worek z faktami z historii, a to za mało by chciało się go wspominać.
Fabuła opiera się na wydarzeniach po zakończeniu pierwszej wojny światowej, zwłaszcza na wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 r. aż do zamachu na prezydenta Gabriela Narutowicza. Niestety nawet stroje z epoki i woda na scenie (scenografia stworzona przez Krzysztofa Małachowskiego wraz czterema oknami, przez które widać panoramę to najmocniejszy atut spektaklu) to zbyt mało, by ta sztuka stała się przebojem dla ludzi z różnych pokoleń. Autor – Bohdan Urbankowski – powplatał tu mnóstwo nazwisk, analiz wojskowo-politycznych i nazw oddziałów, opisy bitew i śmierci ofiar, nie dając widzowi czegoś, czego on potrzebuje – przynajmniej jednego bohatera z krwi i kości, po prostu kogoś, z kim mógłby się utożsamić. Zamiast tego na scenie pojawia się mnóstwo aktorów (w tym nowe twarze wśród aktorskiego zespołu), każdy na chwilę, by po za moment zniknąć. Zresztą to właśnie historyczne wydarzenia wiodą prym, trochę jak z opisu w grubym podręczniku. Miłość czy knucie (by Polakom zaszkodzić w tworzeniu państwowości) to tylko małe dodatki do niej. O wiele za mało…
Urbankowski jest poetą i filozofem, twórcą ruchu nowego romantyzmu, był też kierownikiem literackim w płockim teatrze w latach 1982-2011. W „Gwiazdach” widz zobaczy zarówno husarskie skrzydła na tyłach żołnierskiego oddziału, jak i zjawy co pewien czas snujące się po scenie. Są też piosenki żołnierskie, które zacnie brzmią w uszach, ot tak do zanucenia, ale to wciąż za mało, by wyjść z tej sztuki z poczuciem, że mnie to poruszyło, wbiło w fotel albo przynajmniej dołożyło jakąś istotną cegiełkę jeśli chodzi o wiedzę z zakresu historii miasta.
Reżyser spektaklu, Marek Mokrowiecki, który sam wychodzi na scenę w roli aktora, mówił po sobotniej premierze, że nie można grać wyłącznie fars. Teatr to coś więcej. Nie można się z tym nie zgodzić, jednak znów jest pewne „ale”. Aby widzowi chciało się siedzieć w fotelu około dwóch godzin, musi dostać w pakiecie przynajmniej dobrą historię, bohatera bądź bohaterów, którzy „uwiodą” go w tym czasie, zaskarbią uwagę, poruszą serce lub wczepią w nasze myśli. A tu jest tylko kilka ciekawych cytatów, jak chociażby ten, że jeśli nawet ktoś dokonał czegoś niebywałego, ale przeżył, w tym kraju na bohatera już się nie nadaje. Szkoda, że historia, która sama w sobie stanowi fantastyczny budulec dla dramaturgów, tu akurat przytłacza i implikuje pytanie, dla komu właściwie ten spektakl jest dedykowany. Bo jeśli młodym ludziom, to tych może znużyć treścią i formą. Jeśli zaś starszym, to chyba największym pasjonatom historii. Tylko ilu ich w Płocku będzie, aby zapełnić widownię przynajmniej kilka razy w miesiącu?
Nie ma tu pojedynków, co najwyżej są takie na słowa między skłóconymi stronnictwami. Samego Płocka nie ma też za wiele. Miasto z lat 20. jest tu elementem snutej opowieści przez aktorów na scenie. Powtarza się nazwa w dialogach, przy omawianiu obrazu, brzmią słowa Piłsudskiego o pasowaniu Płocka na rycerza. Jest wreszcie jeden mały monolog. Przykre, że kobiece postacie są tak mało wykorzystane. Zaledwie jedna bierze czynny udział w wydarzeniach, reszta to panie w ładnych sukniach z kawiarni. Wprawdzie zakochane w mężczyznach odzianych w wojskowe mundury, ale przydatne co najwyżej do organizacji wieczorku z poezją patriotyczną. A o takiej kobiecie, jak chociażby Marcelina Rościszewska, jest zaledwie krótka wzmianka.
Teatr zapowiedział spektakl jako „wielką lekcję historii”. Owszem, można było uszyć całkiem przyzwoity spektakl z wydarzeń, które są tak ważne w dziejach Płocka. Tu jednak chciałoby się uciec na wagary nie dlatego, że przedmiot jest nudny, tylko nauczyciel przedobrzył, goniąc z materiałem, koncentrując się nie na tym, by wiedzę w przystępny sposób przekazać, tylko dyktując linijka po linijce. Po obejrzeniu „Gwiazd” trzeba czekać dalej nim ktoś opowie te fragmenty z dziejów Polski i Płocka, aby o tej chlubnej karcie w dziejach usłyszeli mniej orientujący się w historycznej układance. Chwała jednak i za tę próbę, bo "martwa historia" to taka, która nie jest obecna w niczyjej świadomości. Ani jednostkowej, ani zbiorowej. A tak przynajmniej staramy się walczyć o historię "żywą", budzącą emocje, obchodzącą ludzi. Ale jak to w walce, nie zawsze odnosi się zwycięstwo. Ważne, by nie składać broni.
Fot. Waldemar Lewandowski