reklama

Skandale w diecezji. Co na to były biskup?

Opublikowano:
Autor:

Skandale w diecezji. Co na to były biskup? - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

WiadomościAutobiografia abpa Stanisława Wielgusa może zainteresować płocczan co najmniej z trzech powodów: wszyscy są ciekawi, jak bohater najgłośniejszej sprawy w polskim Kościele ostatniego ćwierćwiecza komentuje nie tylko aferę TW Greya, ale również skandale pedofilskie i nadużycia finansowe w diecezji płockiej, której był pasterzem.

Autobiografia abpa Stanisława Wielgusa może zainteresować płocczan co najmniej z trzech powodów: wszyscy są ciekawi, jak bohater najgłośniejszej sprawy w polskim Kościele ostatniego ćwierćwiecza komentuje nie tylko aferę TW Greya, ale również skandale pedofilskie i nadużycia finansowe w diecezji płockiej, której był pasterzem.

Nowa książka arcybiskupa Stanisława Wielgusa rozeszła się na pniu - nakład tysiąca egzemplarzy został wyczerpany niedługo po wydaniu, a stołeczne wydawnictwo Sióstr Loretanek zapowiedziało wznowienie pozycji. W Płocku nie można jej dostać w podlegającej płockiej Kurii księgarni diecezjalnej (jak żadnej książki dotyczącej byłego biskupa płockiego), za to dostępna jest w sklepiku przy sanktuarium Bożego Miłosierdzia.

Dla nas w książce „Tobie Panie zaufałem, nie zawstydzę się na wieki. Historia mojego życia” - najciekawsze są wątki płockie razem z głośną sprawą przełomu lat 2006-2007, gdy po oskarżeniu o kontakty z bezpieką i medialnej burzy, arcybiskup ustąpił z tronu metropolity warszawskiego. Co ciekawe, zdanie na temat prawdomówności arcybiskupa odnośnie jego przeszłości, można wyrobić sobie właśnie po przeczytaniu tego, co ma do powiedzenia o sprawach, które w tamtych latach wstrząsnęły diecezją płocką: aferach pedofilskich czy nadużyciach finansowych kościelnych instytucji, które właśnie jemu - jako zarządcy diecezji - podlegały.

Płockie frakcje i przyjaźnie

Stanisław Wielgus został biskupem płockim w sierpniu 1999 r. Szybko znalazł wspólny język z bp Romanem Marcinkowskim. Dodajmy - w odróżnieniu od obecnego biskupa płockiego Piotra Libery, bo fakt dość chłodnych stosunków między hierarchami to w Płocku tajemnica poliszynela. Nie wiadomo, czy dlatego Stanisław Wielgus tak akcentuje zażyłość, która łączyła go z bpem Marcinkowskim, ale fakt jest faktem, że nazwisko biskupa pomocniczego pojawia się na kartach książki wiele razy. I zawsze pozytywnie.

Jak wyglądała biskupia posługa w Płocku według hierarchy? Otóż, tak jak na KUL-u, czyli wspaniale. Diecezja rozkwitała, biskup pracował w pocie czoła… Przez ponad siedem lat pracy odbył wizytacje kanoniczne w ponad 200 parafiach, udzielił sakramentu bierzmowania kilkudziesięciu tysiącom osób, a sakramentu  kapłaństwa - ok. 100 kapłanom.

Płock. Pedofilia? Jaka pedofilia! To kłamstwo

Co z ciemnymi kartami tego okresu? Choćby ze skandalem pedofilii, który wstrząsnął diecezją płocką w latach 2007-2008? Wydaje się, że jest o czym opowiadać: molestowani klerycy i ministranci, homoseksualne lobby w płockim Kościele, czynni geje w sutannach, ich możni protektorzy, złamane życiorysy, dramatyczne losy wykorzystywanych duchownych, publikacje w prasie, zainteresowanie Kongregacji Nauki i Wiary sprawami Płocka …  Co ma na ten temat do powiedzenia arcybiskup Wielgus, wówczas rządzący w diecezji?

Otóż jego zdaniem doniesienia o przypadkach molestowania seksualnego to… kolejny spisek wymierzony w jego osobę.  Jak pisze, już po aferze z TW Greyem do Płocka wysłano kilku  „kastetów” m.in. „wsławionego atakami na polskich duchownych dziennikarza „Rzeczpospolitej”, by „znaleźć coś przeciw mnie. Rozmawiał m.in. z ks. prof. Ireneuszem Mroczkowskim, dawnym rektorem WSD, który bardzo pozytywnie wypowiadał się o mojej osobie i o mojej pracy w diecezji płockiej - pisze abp Wielgus. - Nic nie znalazł przeciw mnie, postanowił zaatakować płockich księży. Z nieodpowiedzialnych wypowiedzi kilku płockich kapłanów wysunął wniosek, że w Płockiej Caritas są nieprawidłowości oraz, że wśród płockiego duchowieństwa zdarzały się wypadki pedofilii, a ja to wszystko tolerowałem. Było to zwykłe kłamstwo.

Bo - dowodzi - prokuratura badała tę sprawę i umorzyła śledztwo z braku znamion czynu zabronionego.

Chcieli do końca mnie pognębić

- Do ataku na diecezję płocką, a pośrednio na mnie dołączył się także sławny Jan Pospieszalski, który w TVP urządził program na temat rzekomej pedofilii wśród płockiego duchowieństwa - wspomina kapłan.  - Pomógł mu przy tym jeden z księży płockich, występujący w programie incognito, z zasłoniętą twarzą. Z powyższego widać wyraźnie, jakich środków użyto, by do końca mnie pognębić.

To koniec wyjaśnień na temat skandalu pedofilskiego w diecezji płockiej.

Nawiasem  mówiąc, większość księży, którzy w pamiętnym artykule „Zły dotyk w sutannie” Cezarego Gmyza (wówczas „Wprost”) występuje jako protektorzy gejów w sutannach, arcybiskup wylicza jako ludzi ze swojego bliskiego otoczenia, szczególnie zasłużonych dla diecezji płockiej.

Caritas i Metanoia. Przekręty? Jakie przekręty…

Nie lepiej jest z pozostałymi skandalami tego czasu w diecezji. Arcybiskup pławi się w zachwytach nad ówczesną działalnością Caritas i Centrum Pastoralnego Metanoia, wychwalając jego szefów. Nie wspomina słowem ani o akcie oskarżenia dla byłego dyrektora płockiej Caritas, ani o wyroku sądu (nieprawomocny wyrok zapadł w czerwcu ub. roku, czyli zanim abp skończył pisać książkę), ani o zakończonych aktem oskarżenia nieprawidłowościach w Metanoi, których dopatrzyli się płoccy śledczy.

Arcybiskup: Nie mam z Greyem nic wspólnego

Afera, która na lata podzieliła polski Kościół, i której echa słychać do dziś, wybuchła pod koniec 2006 roku. O tym, że Stanisław Wielgus miał być tajnym współpracownikiem ukrywającym się za pseudonimami „Adam Wysocki” i „Grey”,  napisała w przededniu świąt Bożego Narodzenia „Gazeta Polska”. 

Wydarzenia  z przełomu lat 2006 i 2007 arcybiskup opisuje szczegółowo. Zarzeka się, że nigdy nie chciał być metropolitą warszawskim. Wspomina m.in., jak początkowo odmówił nuncjuszowi Józefowi Kowalczykowi przyjęcia godności, wymawiając się złym stanem zdrowia.

- Powiedziałem także, że miałem w przeszłości kontakty ze służbami specjalnymi PRL przy okazji moich wyjazdów zagranicznych - zapewnia w książce. - Stwierdziłem, że nigdy nie podpisałem żadnej współpracy z SB, że na nikogo nic złego ani nie pisałem, ani też nie mówiłem, ale raz na jakiś czas (niekiedy raz w roku) nachodził mnie pracownik SB i zmuszał do prowadzenia z nim rozmów. Były one zawsze zdawkowe i w stopniu wielkiej ogólności. Poza tym byłem gwałtownie przymuszany do współpracy z wywiadem PRL, gdy jechałem na stypendium naukowe do Niemiec, ale nigdy nie wykonałem żadnego zadania, jakie usiłowano mi narzucić w związku z wyjazdami za granicę.

Abp Wielgus utrzymuje, że choć nie czuł się na siłach, by przyjąć nominację, nuncjusz nie chciał o tym słyszeć. Jak relacjonuje hierarcha,  nuncjusz miał zapewniać, że przeprowadził badania w sprawie kontaktów z SB i poza nieznaczącymi informacjami (m.in. pseudonimami „Grey” i „Adam Wysocki”) niczego więcej nie ma w IPN. 

Wtedy biskup miał przekazać nuncjuszowi opis tego, jak wyglądały jego kontakty z bezpieką. Przede wszystkim - zapewnia w autobiografii - nie miał nic wspólnego z osobą ukrytą za pseudonimem „Grey”, a jego kontakty ograniczały się głownie do pisemnego przestawienia planów naukowych w Monachium i złożenia zapewnienia, że nie będzie występował przeciw PRL za granicami kraju. Na koniec - na prośbę nuncjusza - złożył słynną przysięgę na Boga w Trójcy Świętej Jedynego, że w czasie spotkań z milicją i wywiadem nie występował przeciwko Kościołowi ani żadnym osobom.

Potężne siły i samozwańcze komisje

Jednak niedługo przed świętami Bożego Narodzenia ukazał się artykuł Tomasza Sakiewicza i Katarzyny Górskiej-Hejke, jak pisze arcybiskup - „pełen oszczerczych pomówień, bez podania żadnych źródeł”. - Rozpoczęła się ściśle zaplanowana nagonka na moją osobę przez wszystkie niemal media - wspomina hierarcha.-  Atak na moją osobę prowadzony był systematycznie w kraju i za granicą. Na polecenie określonych potężnych sił zrobiono wszystko, by mnie skompromitować i zdeptać. Przypominało to bolszewickie sposoby niszczenia ludzi.

Po tym wszystkim arcybiskup ma dość. W książce pisze, że chciał się wycofać, ale nuncjusz Józef Kowalczyk i prymas Józef Glemp mieli być przeciwni, przekonując, że taki ruch oznaczałby zgodę na ingerencję mediów i polityków w sprawy Kościoła. Wobec tego 5 stycznia 2007 r. abp Wielgus objął archidiecezję warszawską.

W międzyczasie trwały gorączkowe badania nad prawdziwością rewelacji ujawnionych przez media. Sprawą kontaktów arcybiskupa ze służbami PRL zajmowały się dwa gremia - powołana niemal na chwilę przed wybuchem afery Kościelna Komisja Historyczna, mająca badać dokumenty IPN na temat sytuacji Kościoła w latach komunizmu, oraz komisja powołana przez ówczesnego rzecznika praw obywatelskich Janusza Kochanowskiego.

- Obydwie niby komisje po bardzo powierzchownym przejrzeniu papierów, z których żaden nie był oryginałem (wszystkie były kopiami, oryginałów nie znaleziono mimo usilnych poszukiwań) uznały mnie za byłego współpracownika Służby Bezpieczeństwa  - ubolewa abp Wielgus.

Hierarcha utrzymuje, że będąc w stanie totalnego rozbicia psychicznego, na dzień przed ingresem podpisał podsunięte mu przez nuncjusza  oświadczenie, w którym - „niezgodnie z prawdą” - przyznaje się do współpracy ze służbami i skrzywdzenia Kościoła. A następnego dnia - znów za namową nuncjusza i prymasa  - podczas mszy św. mającej zapoczątkować kierowanie diecezją, zrzekł się urzędu metropolity w katedrze warszawskiej.

Po całej tej aferze papież miał powiedzieć: „on jest niewinną ofiarą”. Biskup Rzymu wystosował też serdeczny list do arcybiskupa. Adresat uznał go za dowód przekonania głowy Kościoła powszechnego o jego niewinności.

Spisek inicjowany przez Kaczyńskich

Dopiero później arcybiskup dowiedział się o spisku, którego miał stać się ofiarą. Tezę o mistyfikacji usilnie propaguje Sebastian Karczewski. Zapewne nie bez udziału samego zainteresowanego.

Arcybiskup twierdzi, że spisek był dziełem głównie braci Kaczyńskich, ale to, że podczas mszy ingresowej  zrzeknie się urzędu, prezydent Lech Kaczyński miał ustalić z nuncjuszem Józefem Kowalczykiem, a także ówczesnym sekretarzem Konferencji Episkopatu Polski bpem Piotrem Liberą. Jarosław Kaczyński miał nawet wysłać do Rzymu Przemysława Gosiewskiego, by razem z Hanną Suchocką, tamtejszą ambasadorką Polski, uzyskali akceptację papieża Benedykta XVI dla rezygnacji.

Casus Wielgusa. Wcale nie chodziło o kontakty z SB?

W kolejnych latach o kontakty z bezpieką oskarżono wielu hierarchów, choćby samego nuncjusza Józefa Kowalczyka, abpa Józefa Michalika, abpa Józefa Życińskiego. Znak równości stawiano między ich nazwiskami a pseudonimami tajnych współpracowników: Cappino, Zefir, Filozof…

Żaden z nich za te oskarżenia nie zapłacił jednak tak wysokiej ceny. Dlaczego więc padło akurat na Stanisława Wielgusa? Czy zadziałał mechanizm „pierwszeństwa”? Sam zainteresowany ma na ten temat dość jasną opinię. Zagrażał interesom masonerii.

- Publikacje te mogą być świadectwem mojego kapłańskiego nauczania, które nie mogło i nie może podobać się potężnym siłom pragnącym po swojemu kształtować świadomość współczesnych ludzi - przekonuje arcybiskup. - W tym widzę przyczynę zajadłego ataku na moja osobę. W pierwszej linii tego ataku stanęły media służące niewolniczo siłom często udającym sympatię do Kościoła, a tak naprawdę traktującym go instrumentalnie. Zostałem zaatakowany z niezwykłą furią i krańcową nienawiścią przez tzw. otwartych, rzekomo katolickich dziennikarzy, związanych przede wszystkim ze służącymi możnym politykom i ich zwolennikom: „Rzeczpospolitą”, „Gazetą Polską” i „Wprost”, a także przez dziennikarzy związanych z „Tygodnikiem Powszechnym”, „Gazetą Wyborczą” i niestety również z „Gościem Niedzielnym”, a poza tym  z wszelkiej maści brukowcami.

Czarna lista arcybiskupa

Lista tych, którzy mieli chcieć zniszczyć arcybiskupa i zszargać jego godność, jest bardzo długa. Na jej czele stoją dziennikarze kojarzeni z tak różnymi środowiskami, że skalę tej rozpiętości może ilustrować choćby zestawienie Moniki Olejnik i Tomasza Sakiewicza oraz - pojawiającego się zdecydowanie najczęściej - Tomasza Terlikowskiego. Trudno znaleźć przeciwwagę dla tych wrogich postaw. Jedynie dziennikarze i publicyści związani z o. Tadeuszem Rydzykiem, i sam ojciec dyrektor, zachowywali się przyzwoicie.  Zwłaszcza Sebastian Karczewski, autor tuzinów artykułów o sprawie abpa Wielgusa, książki „Zamach na arcybiskupa, Kulisy wielkiej mistyfikacji” czy wywiadu rzeki „Przestańcie się lękać”.

Ale nie tylko dziennikarze są na czarnej liście - za atakiem na arcybiskupa stoją  też historycy, m.in. prof. Jan Żaryn, a także politycy (Gowin, Rokita, Jurek),  przede wszystkim były prezydent Polski Lech Kaczyński. To on - jako „rozszalały zwolennik lustracji” według arcybiskupa, stał za spiskiem, który doprowadził do ustąpienia z funkcji metropolity warszawskiego. Zresztą - tu arcybiskup miał sporo racji. Lech Kaczyński w ostatnim, opublikowanym już po tragicznej śmierci w katastrofie smoleńskiej wywiadzie, przyznał, że jednym z największych sukcesów jego prezydentury było niedopuszczenie abpa Wielgusa do Warszawy.

„Łotrowski lincz medialnych siepaczy i masonerii”

Arcybiskup nie przebiera w słowach. Co chwila pisze o  „łotrowskim linczu dokonanym przez terrorystów medialnych i ich promotorów”, „szaleństwie lustracyjnym rozpętanym przez Kaczyńskich” czy „mściwych siepaczach medialnych”.

Nieprzyjaciele arcybiskupa to z jednej strony osoby bardzo konkretne, cała ta medialna szajka, powiązana kontaktami biznesowymi,  z drugiej - bliżej nieokreślone „potężne, szatańskie siły”. I masoneria. Niby nieokreślona, a jednak…

- W czasie kampanii prowadzonej przeciwko mnie skontaktował się ze mną jeden z wybitnych hierarchów światowego Kościoła katolickiego, który mnie poinformował, że atak przeprowadzony na mnie został wykonany na rozkaz światowej masonerii, w którą uwikłani są liczni z tych, którzy mnie atakowali - przekonuje kapłan. - Wydaje się to być możliwe, gdy uwzględni się historię przyjaciela Lecha Kaczyńskiego, Bronisława Wildsteina, a także to, z jaka radością witano w dniu 9 września 2007 r. reaktywowanie żydowsko-masońskiej loży B’nai B’rith.

Lista przyjaciół

Kogo ceni arcybiskup? Lista przyjaciół też jest długa. Wśród znanych w Płocku nazwisk znajdują się na niej m.in. bp Roman Marcinkowski, ks. prof. Ireneusz Mroczkowski, ks. prał. Kazimierz Ziółkowski,  ks. prał. Daniel Brzeziński, ks. dr Wojciech Bytner, ks. prof. Wojciech Góralski, ks. prof. Michał Grzybowski, ks. prof. Romuald Jaworski, ks. dr Andrzej Leleń, ks. dr Leszek Misiarczyk, ks. dr Andrzej Rojewski, ks. prof. Czesław Rychlicki, ks. prof. Andrzej Gretkowski, ks. Tadeusz Żebrowski, ks. Adam Łach, ks. kan. Andrzej Fabisiak, ks. kan. Stanisław Kaźmierczak, ks. kan. Waldemar Turek, ks. Jerzy Zając i kilkudziesięciu innych księży.  A także cała masa duchownych, świeckich, którzy słali listy z podpisami w obronie arcybiskupa po aferze z Greyem.  Wśród świeckich znanych ze świecznika na czoło wybijają się tacy politycy jak Andrzej Lepper, Waldemar Pawlak czy Roman Giertych.

Co ciekawe, nazwisko obecnego biskupa płockiego Piotra Libery pojawia się sporadycznie i to w neutralnym kontekście.

Po co arcybiskup pisze książki?

To już trzecia książka w ostatnich latach, w której arcybiskup lub przychylni mu ludzie powracają do sprawy z przełomu lat 2006/2007. Co ciekawe, autobiografia ukazuje się wtedy, gdy coraz głośniej mówi się o zbliżających się wielkimi krokami zmianach w składzie biskupim w diecezji płockiej. To przypadek?

Wiele osób jest zdania, że sprawa Greya de facto zniszczyła proces lustracji duchownych polskiego Kościoła, pozostawiając go w zawieszeniu. Nierozwikłanie tej zagadki z pewnością komplikuje fakt wycofania przez hierarchę wniosku o autolustrację. Dlaczego dokładnie biskup zrezygnował z takiej formy oczyszczenia własnej osoby z zarzutów bądź ich potwierdzenia- nie jest w książce do końca wyjaśnione.

Jednak swoją autobiografią były biskup płocki wyraźnie zabiera głos w sprawie lustracji duchownych.  Aż nadto wyraźnie widać, co sądzi o rozliczaniu księży z przeszłości, a w niektórych fragmentach książka stanowi wręcz antylustracyjny wywód. Usprawiedliwienie jest typowe: księża za komuny byli zastraszani, z góry skazani na inwigilację, pomówienia, próby skompromitowania, oszczerstwa, szantaż.  Więc nie można ich oceniać.  - Jest rzeczą smutną, że w naszych czasach zabiera głos wielu publicystów, polityków i historyków, którzy z uwagi albo na swój młody wiek, albo brak jakiegokolwiek życiowego związku z Kościołem, albo nie mając żadnego wyobrażenia o życiu kapłanów w komunizmie, łatwo ich oskarżają, deprecjonują i poniżają - ubolewa kapłan. - Czynią to rzekomo w imię prawdy. Na obronę prawdy powoływali się wszyscy prześladowcy: ci, którzy podpalali stosy w średniowieczu, ci, którzy gilotynowali ludzi w czasie rewolucji francuskiej, ci, którzy mordowali w imię hitlerowskich i bolszewickich ideałów. Oni wszyscy dokonywali zła w imię tzw. „prawdy”.

Echa autobiografii. Thriller czy mizerna obrona?

Dwie najciekawsze recenzje płyną od historyka Sławomira Cenckiewicza oraz od najbardziej atakowanego w książce Tomasza Terlikowskiego. Ten pierwszy  w artykule w „Do Rzeczy” zatytułowanym wymownie „Krzywda i thriller arcybiskupa Wielgusa” stwierdza, że o ile utrzymywanie niejawnych kontaktów z SB przez abpa w jego opinii jest faktem, to już zakres i jakość tych kontaktów takie niewątpliwe nie są. 

Zdaniem historyka, pozycja, choć niewolna od budzących rozbawienie czy niedowierzanie fragmentów,  jako głos bohatera jednej z najgłośniejszych spraw ostatniego ćwierćwiecza w polskim Kościele, zasługuje na uwagę.  - Już dawno w polskiej literaturze pamiętnikarskiej nie było książki tak radykalnej w formie, demaskatorskiej, odsłaniającej nawet walkę frakcji w polskim episkopacie i intrygi nuncjusza apostolskiego abp. Józefa Kowalczyka przeciwko abp. Wielgusowi - pisze Cenckiewicz, zdziwiony, że autobiografia została właściwie przemilczana w mediach.  - Książki przepełnionej takim bólem i zawodem, ale też nierzadko żółcią i nieskrywaną niechęcią do wielu osób.

Na czym według historyka polega dramat arcybiskupa? Jak thriller czyta się jego zdaniem te części książki, które dotyczą zakulisowych intryg snutych przez pozostałych hierarchów, a które dzięki poświadczeniu w dokumentach, brzmią bardzo wiarygodnie. Historyk daje też wiarę wyznaniom arcybiskupa o tym, że nie marzył o urzędach i ze względu na kontakty z bezpieką chciał kilkukrotnie zrezygnować z godności metropolity warszawskiego.

Cenckiewicz: Grey to arcybiskup, ale…

Historyk nie ma wątpliwości: arcybiskup był od lat 60. zarejestrowanym TW. - Jego rejestracja jako TW ps. „Adam Wysocki” i „Grey” miała merytoryczne uzasadnienie w pragmatyce służbowej obowiązującej w walczącym z Kościołem katolickim Departamencie IV MSW - przekonuje historyk. - Ten fakt, nie przeczy jednak stanowisku, że zmuszeniem go do rezygnacji z posługi arcybiskupa metropolity warszawskiego w 2007 r. został skrzywdzony. 

Cenckiewicz uważa, że choć abp Wielgus był zarejestrowany jako TW, miał prawo zostać metropolitą, zwłaszcza że jeszcze wyższe godności piastowali również zarejestrowani jako osobowe źródła osobowe kapłani. Co zadecydowało więc o tym, że tylko on poniósł za to tak wysoką cenę?

Zdaniem Sławomira Cenckiewicza, sprawa sprzed lat wciąż jeszcze nie została wyjaśniona.

Terlikowski: nie polecam lektury tej książki

Zgoła inaczej książkę odczytał Tomasz Terlikowski, który jednak - dodajmy od razu - jest w innej sytuacji niż Cenckiewicz. Historyk wprawdzie przewinął się przez czarną listę wrogów arcybiskupa  (o co akurat nietrudno), ale to nie jego nazwisko tę listę niejako otwiera i nie pojawia się tak często i w tak negatywnych kontekstach jak właśnie Terlikowskiego.

Publicysta zachęcony recenzją Cenckiewicza  z ciekawością sięgnął po tę pozycję, tym bardziej, że spodziewał się - jakże słusznie! - wzmianek o samym sobie. I z każdą stroną mina mu rzedła. Jak zapewnia - nie tylko dlatego, że jest jednym z czarnych bohaterów tej historii.

Otóż w swojej recenzji Terlikowski zdaje się mówić wprost - to bujda, że książka arcybiskupa może być traktowana jako poważne źródło, w istocie nie jest niczym więcej jak apologią jego wyborów i antylustracyjnym wywodem, w dodatku pełnym momentów, w których z prawdą arcybiskup obchodzi się delikatnie mówić - po macoszemu.  A właśnie beztroskie, czy jak to ujmuje Terlikowski - „niefrasobliwe” podejście do faktów, jest główną przeszkodą w traktowaniu tej książki serio.

Publicysta zgadza się z historykiem tylko co do jednego - faktycznie afera z Greyem niczego nie rozwiązała i rzeczywiście - arcybiskup jako jeden z nielicznych zapłacił gorzko za wybory z przeszłości. 

Koniec końców - Terlikowski w odróżnieniu od Cenckiewicza - nie poleca lektury książki. - Niczego nowego ona nie wnosi, a tylko pozostawia niesmak - ocenia redaktor naczelny Telewizji Republika.  

Niestety obaj mają rację - dla jednych autobiografia będzie dowodem na niewinność arcybiskupa, inni tylko utwierdzą się w przekonaniu o jego winie. A ci, którzy nie wiedzą, jak było, po przeczytaniu książki… nie wiedzą nadal.

Komentarz: Wiedzieli nawet, że lubię tokaj…

Nie chcę dołączyć do czarnej listy arcybiskupa, choć zdaję sobie sprawę, że niewiele trzeba, by się tam znaleźć. Czytając autobiografię, nie sposób nie zgodzić się z wieloma tezami, choćby o pogwałceniu konkordatu czy dziwnym zachowaniu niektórych hierarchów. Ale już krytyki nie wytrzymują peany na cześć niektórych posunięć i architektów tych działań w diecezji płockiej. Diecezji tak ciężko doświadczonej grzechem pedofilii wśród duchownych czy machlojek finansowych. Arcybiskup po prostu je wypiera. Albo tylko sprawia takie wrażenie.

Nie ufam arcybiskupowi jeszcze z jednego powodu. Przez całą książę powtarza definitywnie, że nikogo nie skrzywdził, że nie powiedział o nikim złego słowa, że nie zaszkodził nikomu. Czyżby w spotkaniach w bezpieką nie pisnął słówkiem? Milczał jak zaklęty? Nie? To skąd wie, jakie były losy jego słów?

Mój śp. dziadek był przekonany, że wśród jego najbliższych znajomych był donosiciel. Nie wiedzieli, kto to był, ale na pewno ktoś z najbliższego kręgu, ktoś, kogo zapraszało się do domu, na imieniny.  Ktoś, kto wiedział, że dziadek bardzo lubił tokaj. To właśnie ów nieszczęsny trunek zdradził dziadkowi, że wśród najbliższych jest kabel. - Esbecy nawet to o mnie wiedzieli, że lubię tokaj! - wspominał po latach.

Dziś zastanawiam się - a może wiedzieli… tylko to? Może jakiś przyjaciel dziadka, przekonany, że tak będzie przyzwoicie, wyśpiewał bezpiece wcale nie to, że dziadek był w Armii Krajowej, że był wrogiem władzy ludowej, albo że wieczorem włączali telewizor zawinięty w pościel, a tylko ten jeden szczegół - pozornie bez znaczenia - że dziadek lubi tokaj?

Może ta błahostka wystarczyła, by bezpieka umiejętnie wytworzyła wrażenie, że wie o nim wszystko, że zna każdy jego ruch. I że nikomu nie można już wierzyć. A tymczasem przyjaciel dziadka, dajmy mu na imię Staś, do dziś pewnie wierzy, że nikomu nie zaszkodził.

Dlatego nie ma niewinnych rozmów ze służbą bezpieczeństwa, nic nieznaczących informacji. Dobry agent będzie wiedział, co z tym zrobić. Nawet mimo najlepszych intencji informatora.

Czytaj też:

 

 

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE