O stanie wojennym i jego ofiarach, o ścieżkach zdrowia na więziennych korytarzach, masakrze w Kwidzyniu, upokorzeniu, przyjaźni na zawsze, generale Jaruzelskim i otrzymanym niedawno Krzyżu Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski porozmawialiśmy z legendą płockiej Solidarności, Konradem Łykowskim.
Konrad Łykowski, z zawodu technik chemik, na początku lat 80. działał w zarządzie płockiego regionu Solidarności, współtworzył i stał na czele Komisji Zakładowej NSZZ Solidarność w Fabryce Maszyn Żniwnych, inicjował kontrpochody pierwszomajowe. 6 grudnia w imieniu prezydenta Polski Bronisława Komorowskiego wojewoda mazowiecki Jacek Kozłowski odznaczył płockiego opozycjonistę Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.
Konrad Łykowski zgodził się porozmawiać z nami o stanie wojennym, o biciu, upodleniu, polskim hymnie w milicyjnej budzie, generale Jaruzelskim i więzach silniejszych niż rodzina.
Portal Płock: „Rada Państwa, w zgodzie z postanowieniami Konstytucji, wprowadziła dziś o północy stan wojenny na obszarze całego kraju” - to słynne słowa generała Jaruzelskiego z przemówienia 13 grudnia 1981 r. Jak pan wspomina pierwsze chwile jednego z tragiczniejszych momentów najnowszej historii Polski?
Konrad Łykowski: Stan wojenny wprowadzono w nocy z 12 na 13 grudnia. 13 grudnia już marzłem w celi, więc z tych chwil pamiętam głównie wrzaski strażników więziennych…
PP: Był pan już wtedy zaangażowany w działalność podziemną, więc esbecja wiedziała, po kogo iść. Spodziewał się pan walenia do drzwi?
KŁ: Atmosferę grozy było czuć wszędzie. Reżim nie dawał wytchnienia, ciągle dochodziło do prowokacji. Wiedzieliśmy, że dobrze się nie dzieje. Już w piątek, z okien Fabryki, widziałem czołgi, potem, tego samego dnia dyrektor w Petrochemii, do którego poszliśmy z moim zastępcą, nie mógł wiele mówić, więc powiedział tylko dwa słowa: „Jest niedobrze”. Dlatego 11 grudnia zabraliśmy dokumenty z Fabryki. Nie jakieś tajne, po prostu kwitki dotyczące zapomóg socjalnych itp., żeby w razie czego nie wpadły w ich łapy. Bo owszem, słyszeliśmy coś o wprowadzeniu stanu wyjątkowego, że będą starali się tym sposobem zlikwidować związek, jakoś wyciszyć emocje społeczne. Ale myśleliśmy, że potrwa tydzień, góra dwa,. Cóż, nie doceniliśmy reżimu.
PP: Jak doszło do tego, że 13 grudnia - jak pan mówi - marzł już w celi?
KŁ: W sobotę 12 grudnia, w sali kinowej Petrochemii, wtedy Mazowieckich Zakładów Rafineryjnych i Petrochemicznych, mieliśmy pierwszy dzień Walnego Zebrania Delegatów Regionu Płockiego NSZZ „Solidarność”, do późnej nocy udało nam się wybrać Wojciecha Wiścickiego na przewodniczącego. Chcieliśmy dokończyć nazajutrz. Już wtedy Wojtek Wiścicki dziwił się, że coś dużo milicji się kręci. Atmosfera robiła się napięta.
A już po północy walenie do drzwi i groźby, że zaraz je wyważą. Chodzili z takim narzędziem do zdejmowania opon, tym podważali i otwierali drzwi, wiem od kolegów, którzy im nie otworzyli. Moja ciężko chora mama, zresztą oboje rodzice byli chorzy i mieli rentę inwalidzką, bała się i otworzyła. Na zewnątrz stało dwóch esbeków i milicjant, drugi mundurowy czekał na zewnątrz. Mówili, że komendant chce mnie pilnie widzieć. Próbowałem się opierać, że to na pewno nic tak pilnego, żeby nie było można poczekać do poniedziałku, ale wtedy przestali być grzeczni. Wyszedłem tak jak stałem, na dworze chcieli mi założyć kajdanki, ale nie dałem sobie założyć. Oczywiście, jakby się uparli, to by założyli, ale widzieli, że trzeba by było naszarpać i odpuścili.
Nie powinienem chyba opowiadać pani takich anegdotek, ale gdy jechaliśmy, liczyłem latarnie. Milicjant spytał, co tak liczę te latarnie, badał, czy nie będę próbował uciekać. „Liczę, czy starczy dla was”. Tak mu wtedy powiedziałem. Ale potem nie było mi już do śmiechu.
PP: Zaprowadzili pana do komendanta?
KŁ: A skąd. Dojechaliśmy na dołek, na Sienkiewicza. Do dziś tam chyba jest. I zaczęło przybywać ludzi, robiło się coraz gęściej i gęściej, coraz więcej nas przyprowadzali. Dbali o atmosferę grozy, chodzili między nami z karabinami maszynowymi, nosili jakieś opatrunki, zastrzyki, jakby krew miała się polać. Koło 3.w nocy poupychali nas do cel, nic nie tłumacząc, nie wyjaśniając. A jakieś trzy godziny później w radiu usłyszeliśmy komunikat Jaruzelskiego.
PP: Jaka była pana reakcja na te słowa?
KŁ: Nie mieliśmy złudzeń: to koniec Solidarności. Siedzieliśmy po ciemku i przyznam, że może nie jakoś bardzo, ale baliśmy się. Nie wiedzieliśmy, co z nami zrobią. Przychodziły do głowy sceny z historii Polski: łagry, Syberia… To był straszny system, przecież nawet po tzw. odwilży ’56 roku tyle osób zamordowali. Wiedzieliśmy, że to nie są żarty.
Potem nastrój grozy nie tylko się utrzymywał, ale i wzmagał: chwilę po przemówieniu Jaruzelskiego, znów w otoczeniu karabinów kazali nam wychodzić z celi i gęsiego wchodzić do takiej dużej budy milicyjnej. Wojtek Wiścicki szedł na czele, było nas nie wiem, ze dwadzieścia osób. Był Wojtek Krawczyński, Janek Chmielewski, Longin Garkowski i inni. Wchodząc do budy, zaintonowaliśmy hymn Polski…
PP: Żeby coś pokazać oprawcom?
KŁ: Też. Ale chyba przede wszystkim liczyliśmy, że okoliczni mieszkańcy usłyszą, że coś się dzieje na komendzie. Żeby w razie czego ślad po nas nie zaginął…
PP: Wiedzieliście dokąd was wiozą?
KŁ: Nie, w budzie nie było okien, a uzbrojeni w karabiny nie byli zbyt rozmowni. Liczyliśmy skręty, wiedzieliśmy, że jesteśmy na moście. W pewnej chwili samochód skręcił do lasu, to było gdzieś koło Duninowa. Kazali nam wysiadać, chyba Wojtek Wiścicki rzucił tylko „Palmiry”. Żaden z nas się nie ruszył. Namawiali, żeby wysiąść, że to tylko przystanek dla załatwienia potrzeb fizjologicznych, ale wiedzieliśmy, że nie wolno nam się ruszyć.
PP: Dlaczego?
KŁ: Bo baliśmy się, że to podstęp, pułapka. Wystarczyłoby, żebyśmy odwrócili się na pięcie, a oni mogliby w raporcie napisać, że użyli broni przy próbie ucieczki… Nie było żadnych świadków, media relacjonowałyby potem jakieś kłamliwe historie. Przecież tak często było: potem pisano w raportach, że ten i ten został zastrzelony albo poszczuty psami w chwili ucieczki, choć się tylko odwrócił i to na wyraźne polecenie…
W każdym razie, nikt nie wysiadł, pojechaliśmy dalej. Gdy dojechaliśmy do Mielęcina koło Włocławka, odczuliśmy wielką ulgę - że to nie Syberia, że to blisko.
W więzieniu normalne procedury, rejestracja. Zapytali, czy na coś choruję. Już wtedy miałem kłopoty z sercem, ale się nie przyznałem. Przecież potem w papierach mogliby napisać, że zmarłem na skutek choroby. Zresztą tak właśnie przekazano moim rodzicom po moim aresztowaniu: że nie żyję. Dopiero znajomy strażnik więzienny, który - jak się okazało mieszkał w Płocku, pojechał po dwóch tygodniach do moich rodziców i powiedział, że to nieprawda.
Skierowano nas na tzw. przejściówkę, to taki więzienny dołek, miejsce dla tymczasowo aresztowanych, którzy nie mają jeszcze wyroków, do totalnie zamrożonej celi, nieogrzewanej od co najmniej kilkunastu dni. Nie dano nam nic ciepłego do picia, żadnego koca, nic. A trzeba pamiętać, że grudzień 1981 był wyjątkowo mroźny. Przytuliliśmy się wszyscy do siebie i tak się wzajemnie grzejąc, przeleżeliśmy gdzieś tak do 17.00. Potem poupychali nas w osobnych celach. „Skąd ekstrema?” - tak nas nazywali komuniści. - Z Płocka - odpowiedziałem przerażony, spodziewając się jakiejś więziennej kocówy. „ A my wszyscy z Włocławka”. Okazało się, że trafiłem do celi włocławskiej Solidarności. Górna prycza była wolna, więc się rozgościłem.
Pyta pani o przeżycia. Może to głupio zabrzmi, ale jakoś bardzo przeżyłem, gdy strażnik wręczył mi… blaszaną miskę i łyżkę. Nie mogłem uwierzyć, że mamy na niej jeść, zamiast normalnie, na talerzach. Potem przynieśli jedzenie, tzn. kawę, totalną lurę, ale przynajmniej ciepłą, kromkę chleba, kosteczkę masła i troszkę dżemu. Nie jadłem ani nie piłem nic od poprzedniego dnia, więc chyba nawet mi smakowało. Ale nie mogłem się pogodzić z tą miską i z tym, ze kazano nam składać ubrania w kosteczkę i wystawiać je na korytarz. A jak nie, to czekały kary przewidziane w regulaminie.
W ogóle przez cały czas traktowano nas gorzej niż innych więźniów. Nie mogliśmy oglądać telewizji, czytać prasy ani jak inni więźniowie choćby pograć w ping ponga. Nie też mogliśmy pracować - na przykład zgłosiliśmy się do pomocy przy skutkach powodzi, dostaliśmy odmowę.
Cele były zdewastowane, brudne, nie było ciepłej wody, nie było pryszniców, sedes ciągle był zapchany... Tylko jeden kranik z lodowatą wodą, nie mogłem porządnie się umyć przez całe miesiące.
PP: Kiedy pana zwolniono?
KŁ: Dopiero rok później, 26 listopada 1982 r. Ze śp. Jankiem Chmielewskim siedzieliśmy chyba najdłużej. 4 sierpnia przeniesiono nas do Kwidzyna, razem z innymi niedobitkami z całej Polski. Bo 22 lipca, z okazji takiego ich ważnego święta, wielu wypuszczono, tych "najgroźniejszych" - nie. Razem z Jankiem Chmielewiskim, Wojtkiem Wiścickim, Andrzejem Pacałowskim i innymi zostaliśmy uznani przez władzę ludową właśnie za tych najgroźniejszych. W MSW opracowano plan, w jaki sposób dać nam nauczkę. Jak? Dali po prostu wolną rękę ZOMO i 14 sierpnia zaczęła się masakra: bicie, kopanie, rzucanie pod sufit, znęcanie psychiczne, upodlenie. Wielu po dziś jest na rencie, od 30 lat nie może pracować. Tydzień nie mogłem wstać z łóżka, koledzy wszystko mi podawali. Przetrącili mi kręgosłup, operowano mnie potem na Banacha, od 4.rano do 18.00…
PP: Dlaczego doszło do masakry, jaki był rzekomy powód?
Zaczęło się od tego, że 13 sierpnia wymienili komendanta, najwyraźniej dotychczasowy nie chciał brać w udziału w tej „nauczce”. Nowy komendant, pułkownik magister Juliusz Pobłocki (nie zapomnę do końca życia jego nazwiska, bo kto się tak tytułuje, żeby podawać i stopień wojskowy i naukowy?!), w sobotę nagle wstrzymał widzenia. Bez uprzedzenia, w ostatniej chwili. A przecież internowani byli opozycjoniści z całego kraju - rodziny przyjeżdżały z drugiego końca Polski. Więc utworzyliśmy taką delegację, komitet, który miał prowadzić z komendantem rozmowy na ten temat. Teraz już wiemy, że gdy on z nami rozmawiał, ZOMO już jechało. A tych delegatów zmasakrowano najbardziej. Wojtek Wiścicki był tak pobity, że gdy jego, wtedy 10-letnia córka, przyjechała na widzenie, to go nie poznała. Nie dostrzegła w nim taty, tak był opuchnięty i zmieniony. Żeby chociaż po plecach bili, ale nie - oni woleli po głowie, po twarzy...
Zobaczyłem wtedy, jak wytresowani są zomowcy, jak w jakiejś grze, jakby byli numerowani. Raz dwa nas otoczyli i potem… to była rzeźnia, te ścieżki zdrowia na korytarzach, każdy próbował ukryć się w celi. Usłyszałem też, że komendant dwa razy wydał rozkaz, żeby strzelać. Później się dowiedziałem, że trzy razy…
Podczas takiej ścieżki zdrowia, nie dobiegłem do swojej celi, zabarykadowaliśmy się z kolegą jakimś biurkiem, ale lali wodą pod takim ciśnieniem, że musieliśmy ustąpić. W tej celi przebywał Ryszard Stachowiak, szef zarządu Solidarności w Koninie. On był wtedy śmiertelnie chory na nerki, a kazali mu wyjść na korytarz. To wtedy my powiedzieliśmy, że pójdziemy za niego. Ale zomowiec gorszy niż gestapowiec, który pozwolił na - oczywiście tylko podobny - czyn św. ojcu Kolbemu: nie zgodził się. Więc Ryszard wyszedł. Na szczęście zaczął biec tak szybko, że dostał tylko chyba kilka pałek, a ponieważ szedł komendant, my krzyczeliśmy „Panie komendancie, zabiją Stachowiaka”, to przestali go katować.
Ale najgorsze było upokarzanie. Na przykład słyszeliśmy straszny łomot, przez metalowe drzwi - tak bili jednego kolegę, który wychodząc na korytarz nogą, potrącił psa. Wrzeszczeli: „Pachołku Reagana, szczekaj jak ten pies”. Po kilku kolejnych łomotach usłyszeliśmy szczekanie. To szczekał ten człowiek…
A potem, gdy byliśmy już dość pobici, to się znęcali psychicznie. Na przykład zagonili kilkoro z nas (nie chcę wymieniać nazwisk) do więziennej świetlicy. Kazali nam się rozebrać do naga, chociaż było strasznie zimno, szturchali pałkami nasze narządy i… rechotali, nabijali się, upokarzali. To było najgorsze, gdy chcieli nas złamać psychicznie.
Ale chciałbym też wspomnieć o ludziach prawych, których reżim nie złamał. Gdy zaczęła się masakra 14 sierpnia, wezwano straż pożarną. Była im potrzebna do lania nas wodą pod ciśnieniem i pałowania, no i do zagłuszania krzyków i jęków bólu. Przyjechał wóz bojowy straży pożarnej. Kierowca, gdy zobaczył, co się święci stwierdził, że nie ma powodu do interwencji i że on nie wjedzie. Wyciągnęli go za klapę, wypadł na ulicę i oczywiście i tak zrobili swoje. Trochę łamie mi się głos, ale trzeba wiedzieć, jakie to było bohaterstwo, żeby w takich chwili odmówić ZOMO. Potem udało się przemycić dla niego laurkę. Rozmawiałem jako bezpośredni świadek tamtych zdarzeń z jego synem i wiem, że był potem, już do końca życia bardzo mocno prześladowany, nigdzie nie mógł znaleźć pracy, zmarł kilka lat temu.
PP: Co pan czuje teraz, po trzydziestu latach, gdy Wojciech Jaruzelski w wywiadach udzielanych mediom wciąż mówi o „wyższej konieczności”, „zagrożeniach wewnętrznych i zewnętrznych” i że co prawda przeprasza za „dokuczliwe dla społeczeństwa konsekwencje”, ale mówi jednocześnie, że gdyby znów, w identycznych okolicznościach miał decydować, uczyniłby to samo? Takie słowa padły z jego ust chociażby wczoraj…
KŁ: Przyzwyczaiłem się - co roku jest sam scenariusz. Co roku 13 grudnia Jaruzelski zabiera głos, co roku jest ciężko chory, stary, biedny, umierający. Mam poczucie, że tworzenie takiego wrażenia, że taki schorowany, ma odwrócić uwagę od samej rocznicy, od ofiar stanu wojennego. A przecież tym jednym dniem zmarnowano wielu z nas całe życie, nie mogliśmy pracować, a ilu zakatowali, zabili. Nigdy żaden z naszych oprawców nie został ukarany, nie zapłacił za to. Chciałbym tylko, żeby oni wiedzieli, żeby mieli świadomość, co zrobili…
PP: Ale jak to jest, że mimo takiej świadomości, mimo wychodzących na jaw tajnych dotąd dokumentów, orzeczeń sądów, relacji świadków, historyków, Wojciech Jaruzelski może mówić to samo co przed 30 laty, tym samym językiem i powoływać się do znudzenia na „wyższą konieczność”?
KŁ: To agent moskiewski, człowiek świetnie wyszkolony. Zawsze uważałem, że ma oczy bez wyrazu, bez uczuć, który kłamie do samego końca. Dla nas katolików to duży problem, bo Pan Bóg nakazuje przebaczać. Ale jeśli o niego chodzi, to niech Pan Bóg mu przebaczy, bo ja chyba nie dam rady…
PP: Przejdźmy do milszych zagadnień: w zeszłym tygodniu w auli płockiego ratusza zostało panu wręczone jedno z ważniejszych odznaczeń - Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Jak pan przyjął to odznaczenie?
KŁ: Nigdy nie zabiegałem o takie o nie, więc mam w tym sensie czyste sumienie (śmiech). Ale tak na poważnie - to Krzyż dla wszystkich członków Solidarności w Fabryce Maszyn Żniwnych, tych żyjących i tych zmarłych. Sam fakt odznaczenia jest z pewnością bardzo satysfakcjonujący, listonosz gdy wręczał mi list w pięknej kopercie, to aż drżały mu ręce. Ale najbardziej wzruszające było, gdy zobaczyłem tyle osób z tamtych lat. A przecież nikogo nie zapraszałem, nieśmiało zaproponowałem tylko mecenasowi Grzegorzowi Falkowskiemu, który przez 30 lat bezpłatnie służył nam pomocą prawnika i zawdzięczam mu dużo, naprawdę dużo, że byłbym dumny, gdyby znalazł chwilę i mi towarzyszył. A tymczasem przyszło tylu przyjaciół, którzy cieszyli się, że jeden z nich został tak uhonorowany. To było chyba najpiękniejsze.
Nie mogłem pojechać do Warszawy, bo nie mam tyle sił, dlatego bardzo doceniam również, że prezydent Nowakowski udostępnił aulę, wygłosił piękne przemówienie. Prezydent miasta tak mówił do zwykłego, szarego człowieka. I jest coś jeszcze - wie pani z jakiego jestem ugrupowania?
PP: Z Prawa i Sprawiedliwości…
KŁ: No właśnie, a prezydent Nowakowski z Platformy, dlatego jeszcze bardziej doceniam to piękne przemówienie, jestem wdzięczny, że obecna wrogość między tymi środowiskami politycznymi nie wzięła góry nad wspólną przeszłością. Nawet mówiłem potem do wojewody mazowieckiego, że razem z prezydentem Nowakowskim działaliśmy w podziemiu, gdy on jako młody chłopak należał do Federacji Młodzieży Walczącej, nawet na „ty” byliśmy. „Nadal jesteśmy” - powiedział Andrzej Nowakowski, ale przecież nie będę wołał po imieniu do prezydenta naszego miasta!
A sam order… szczerze mówiąc, nie wiem za bardzo, co miałbym z nim zrobić. Przecież nie powieszę go na ścianie i nie będę się mu codziennie przyglądał. Zamierzam porozmawiać z księdzem ze Stanisławówki - może zechce go przyjąć jako votum wdzięczności dla Pana Boga?
Fot. UMP, relację z uroczystości odznaczenia Konrada Łykowskiego czytaj na plock.eu
Przebaczyć Jaruzelskiemu. Nie da się
Opublikowano:
Autor: Rozmawiała Małgorzata Rostowska
Przeczytaj również:
WiadomościO stanie wojennym i jego ofiarach, o ścieżkach zdrowia na więziennych korytarzach, masakrze w Kwidzyniu, upokorzeniu, przyjaźni na zawsze, generale Jaruzelskim i otrzymanym niedawno Krzyżu Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski porozmawialiśmy z legendą płockiej Solidarności, Konradem Łykowskim.
Polecane artykuły:
wróć na stronę główną
ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.
e-mail
hasło
Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE