reklama

Nie imponują mi portki, tylko sutanna

Opublikowano:
Autor:

Nie imponują mi portki, tylko sutanna - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

WiadomościŻartował śp. ks. kan. Marian Olkowski w rozmowie z Adamem Matyszewskim, liturgistą, który jeździł do Staroźreb naciągać starszego kapłana na wspomnienia i anegdotki z przeszłości.

Żartował śp. ks. kan. Marian Olkowski w rozmowie z Adamem Matyszewskim, liturgistą, który jeździł do Staroźreb naciągać starszego kapłana na wspomnienia i anegdotki z przeszłości.

Publikujemy pełne ciekawych anegdotek wspomnienie o zmarłym przed kilkoma dniami najstarszym kapłanie diecezji płockiej ks. kan. Marianie Olkowskim, napisane przez Adama Matyszewskiego, doktora liturgiki, członka Towarzystwa Naukowego Płockiego, autora m.in. monografii o staropolskich pieśniach pasyjnych. Skromnego kapłana ze Staroźreb Adam Matyszewski poznał, gdy zafascynowany postacią arcybiskupa Antoniego Juliana Nowowiejskiego szukał osób, którzy pamiętają błogosławionego męczennika. A ks. Olkowski nie tylko pamiętał ordynariusza płockiego, ale znał go osobiście już gdy jako kleryk należący do asysty biskupiej był odpowiedzialny za opiekę nad biskupim nakryciem głowy, tzw. „piuską”, a potem wyznaczono go do noszenia pastorału. Najpierw więc Adam Matyszewski jeździł do Staroźreb zbierać materiały do wywiadów i monografii o arcybiskupie, a potem urzeczony mądrością i ciepłem starszego kapłana odwiedzał go, by naciągać na wspomnienia, refleksje, anegdotki. Poniższy tekst pochodzi z 2008 r., gdy ks. Olkowski obchodził 95.urodziny i 65-lecie kapłaństwa.

Pogrzeb śp. ks. kan. Mariana Olkowskiego odbędzie się jutro, w czwartek, o 11.00 w parafii w Staroźrebach. 

                                                                                    ***

W ciągu ostatnich kilku lat dane mi było kilkakrotnie odwiedzić Księdza Mariana. Najpierw na okoliczność wywiadu o Jego wspomnieniach z czasów seminaryjnych, kolejach niełatwego życia kapłańskiego [1], jak i przy okazji późniejszych ciekawych rozmów o codziennych troskach Księdza, który od 20 sierpnia 1990 r. rezyduje na ostatnim z powierzonych mu posterunków proboszczowskich w parafii pw. św. Onufrego w Staroźrebach.

Ta niewielka miejscowość każdą porą roku wita dziwnie zacisznymi ulicami. Przejeżdżam nimi z wrażeniem, że czas się tu zatrzymał. Nikt się nie spieszy, nikt nikogo nie popędza. Zawsze z tym samym ciepłem w sercu wchodzę na piętro plebanii, którą Ksiądz Marian sam zaprojektował i z pomocą wiernych zbudował. Dzwonek do drzwi a po nich serdeczne proszę Gospodarza – to znak, że wszystko w porządku, że żyje się dalej Panu Bogu na chwałę i w służbie ludziom ku zbawieniu.

Na stole w swoistym minirefektarzu już wcześniej przygotowana zastawa kawowa oraz nieodłączne „Grześki” – przycięte nożyczkami z jednej strony, aby nie trudzić gościa mozołem odpakowywania. Lecz najpierw, podczas pierwszych odwiedzin, obowiązkowa przechadzka po niewielkich, acz zręcznie zaprojektowanych pokojach połączona z opowieścią o znajdujących się na ścianach eksponatach, zdjęciach i obrazach. Jest tablo z absolwentami płockiego seminarium z czasów wojny, wdzięcznych księży dekanatu bielskiego – ofiarowane na 25-lecie kapłaństwa ich Dziekana (r. 1968), zdjęcia mamy, rodziny, biskupa Wosińskiego, a nawet wieloletniej gosposi, o której wypowiada się z wyraźną estymą. – To była święta kobieta. Pan Bóg trzymał ją dla mnie na gosposię. Poznaliśmy się na odpuście w Dzierzgowie. Pomagała siostrze księdza proboszcza w przyjęciu gości. (A ja miałem u siebie tylko matkę, która z ruin wojennych, z tłumoczkiem na ramionach przyszła do mnie i została już do końca… - opowiadał. - Szukałem gospodyni, zapytałem ją więc, czy nie przyszłaby do mnie na stałe. Powiedziała, że czemu nie i że pomyśli (…). Zgodziła się i pomagała mi przez ponad 40 lat – od parafii Węgra, przez Wyszyny, Bielsk do Staroźreb. Zmarła mając 84 lata.

Pośrodku tego pozornego ściennego rozgardiaszu uderza widok masywnego biurka. Jego centralne miejsce zajmują dwa srebrne lichtarze okalające okazały krucyfiks. Ecce sacerdos magnus – myślę w duchu i z podziwem spoglądam na ten zwyczajny choć niecodzienny wystrój miejsca pracy biurowej.

Na dłużej zatrzymujemy się przy fotografii pewnego krewnego, który na prośbę swojego syna – księdza Jana Olkowskiego,[2] zamieszkał z nim na plebanii w parafii Łysakowo (gmina Grudusk), gdzie dokończył żywota. Mowa o Konstantym Olkowskim. Posiadał majątek na terenie Krzynowłogi Wielkiej, ale kiedy dzieci podrosły i zdobyły wykształcenie cały dobytek przepisał im. Historia jego życia dowodzi, iż święci ludzie rozstają się z tym światem po prostu, naturalnie i bez fajerwerków. Pan Konstanty mieszkał z synem w Łysakowie kilkanaście lat, znali go wszyscy parafianie. Był rubasznym, wesołym człowiekiem z charakterystycznym wąsem. Często ze swojego pokoju „na górce” przychodził do kuchni, do kobiet, którym opowiadał kawały. Plebanią często wstrząsały kaskady śmiechu. „Pan starszy” miał zwyczaj zaczynać dzień udziałem we Mszy świętej celebrowanej przez syna. Pewnego razu, po powrocie z kościoła, przyszedł do kuchni odświętnie ubrany, ogolony – Co pan starszy taki dziś elegancki? Czy to jakaś uroczystość? A on na to: Tak, w moim życiu wielka dziś uroczystość. Poszedł do kościoła, uczestniczył we Mszy, przyjął Komunię Świętą, potem podczas śniadania pożartował, naśmiał się, a na koniec serdecznie wszystkich wyściskał. Kobietki, zostańcie z Bogiem – idę na moją górkę, umierać. Jego słowa odebrały jako kolejny dowcip. Kilka godzin później gospodyni mówi do dziewczyny Poproś pana na obiad. Poszła, zapukała do drzwi, ale nikt się nie odezwał. Po cichu chwyciła za klamkę i zobaczyła na posłanym łóżku leżącego na wznak pana Konstantego, z rękoma oplecionymi różańcem…

Pan Bóg posłużył się niemieckim generałem

- Był rok 1944. Zbliżał się front radziecki. Jako wikariusz parafii w Barcicach przebywałem na linii frontowej. Nie chcąc wpaść w ręce Rosjan razem z armią niemiecką cofałem się w głąb kraju, w kierunku moich rodzinnych stron. Bomby rwą się wokół mnie, samoloty wiją się nade mną… Wspaniałe widoki miałem, ale i bardzo niebezpieczne. Byłem już niedaleko Pniewa, pod Pułtuskiem. Pomyślałem, że Niemcy mogą mnie wziąć za szpiega w sutannie. Postanowiłem więc spróbować zdobyć od nich jakiś dokument, który zapewniłby mi bezpieczeństwo. Dowiedziałem się, że w pewnym majątku jest sztab. Poszedłem tam, pukam do drzwi i słyszę: „Herein!”. Wchodzę na duża salę, wzdłuż niej stoły, za nimi kilkudziesięciu niemieckich oficerów. Generał rezerwy, szef sztabu, przy swoim stole siedzi osobno. Zobaczył mnie, wstał i zbliża się do mnie. Jak generał wstał, to i wszyscy inni powstali – tak uszanowali – żartuje Ksiądz Marian – księżulka strachem podszytego. Mówię do generała,[3] że jestem wikarym z parafii Barcice nad Bugiem, gdzie byliście parę godzin temu i idę za wami, nie chcąc wpaść w ręce Rosjan i prosiłbym, żebyście wydali mi jakieś pismo, że jestem z wami. Zawołał sekretarza. Niespodziewanie zapytał mnie: „A może ksiądz głodny?” Osłupiałem. (…) Zjadłem, otrzymałem stosowny dokument, serdecznie podziękowałem za obiad i poszedłem dalej zdumiony opieką Bożej Opatrzności.

To pismo mnie uratowało (…). Idę dalej. Trafiłem do Obrytego, skąd pochodził mój kolega ks. Franciszek Burawski.[4] Znałem jego rodzinę. Chciałem się u nich zatrzymać. Dochodzę do kościoła. Przed schodami stali żandarmi z mojej rodzinnej gminy (Szelkowo obok Makowa). Szukali mnie odkąd przekroczyłem granicę Gubernatorstwa w drodze do Sandomierza. Jeden z nich podszedł do mnie, wylegitymował, zasalutował i powiedział „wszystko w porządku”. Myślę, że wówczas ten dokument ocalił mi życie…

Nie imponują mi portki, tylko sutanna

Niedługo chodzę po tym świecie, ale z powodu bliższych i dalszych relacji z wieloma kapłanami poznałem ich niemało, ale pośród nich pamiętam tylko dwóch, których pomimo długich lat znajomości, nigdy nie widziałem bez sutanny. Ten drugi to właśnie ks. Marian, który z rozbrajającą szczerością mówi: Nie imponują mi portki, tylko sutanna i przytacza cytat widniejący na jego obrazku z obłóczyn „Noli deponere hanc vestem usque ad mortem” (Nie zdejmuj tej szaty aż do śmierci).

Do tej pory mam przed oczami alumna Mariana Olkowskiego, stojącego w sutannie na stacji kolejowej w Pasiekach latem 1942 r., obok którego z niezmiernym okrucieństwem gestapowiec kolbą od karabinu zakatował na śmierć młodego chłopca. Zastanawiam się, jakiego hartu ducha było trzeba, aby nie bać się wówczas wyjść na ulicę w sutannie i czego w związku z tym powinno obawiać się dzisiejsze pokolenie kleryków, zakonników i kapłanów? „Jeszcze nie opieraliście się aż do przelewu krwi…” – woła autor Listu do Hebrajczyków (12, 4). A ja wołam: piękny jest mój Kościół, gdy widzę go na ulicach miast odzianego w kapłańskie szaty. One stoją na straży jego wierności i czystości.

Co z tą liturgią dawną i nową?

Ksiądz Kanonik, jak mało który kapłan naszej diecezji, między innymi dzięki swojej „długowieczności”, posiada ciekawe doświadczenie księdza celebrującego w rycie rzymskim – nazwijmy go – przedwatykańskim, watykańskim i powatykańskim. Podczas obrad soborowych, na początku lat 60-tych ubiegłego stulecia, przebywał jakiś czas w Rzymie, gdzie miał przyjemność rozmawiać i mieszkać pod jednym dachem z kard. Stefanem Wyszyńskim.[7]

Po Vaticanum II (a i przed się zdarzyło) Ksiądz Marian często bywał w Stanach Zjednoczonych. Odwiedzał swojego brata zamieszkującego na emigracji wraz z rodziną. Niepocieszony stanem „odnowionej” liturgii, skarży się: Dawniej mogłem odprawić Mszę świętą wszędzie, po soborze musiałem szukać polskiego kościoła. Śpiewnej łaciny brakuje Mu do dziś, ale wierzy, że jeszcze kiedyś „pozwolą mu” celebrować po staremu.

Z marzeń dostojnego Jubilata zwierzyłem się jakiś czas temu mojemu przyjacielowi, zapalonemu orędownikowi dawnej liturgii. Nie zastanawiając się długo, wsiedliśmy w samochód z nadzieją na przyjęcie nas w gościnne progi staroźrebeckiej plebanii. Tak też się stało. Wystarczył jeden telefon. Z zapartym tchem słuchaliśmy nowych historii z bogatego w wydarzenia życia Księdza Mariana: o hitlerowcu, któremu odmówił podniesienia z podłogi pudełka zapałek, o 33 hektarach ziemi, które z początkiem transformacji ustrojowej w latach 90-tych odzyskał na rzecz diecezji i w końcu o mszy trydenckiej i towarzyszących jej melodiach, które tak cenił i które zaczął spontanicznie i rześko podśpiewywać. Podobnie jak Księdzu Kanonikowi tak i nam marzy się zobaczyć Go w roli celebransa uroczystej Mszy śpiewanej. Jesteśmy dobrej myśli. Naszą „debatę” eucharystyczną Ksiądz Marian kończy łacińską sentencją, przeczytaną niegdyś w jednej z zakrystii: Sicut tu Jesum tractabis in Missae Sacrificio – ita te Jesus tractabis in tui judicio.[8]

Dostojny Jubilat nie przestał być duszpasterzem: codziennie sprawuje Mszę świętą, posługuje w konfesjonale, przeżywa również bolączki wynikające ze smutnych przemian, które toczą Kościół w jego wnętrzu. Eucharystia mająca aktywizować wiernych staje się coraz częściej spektaklem z udziałem jednego aktora i masy widzów z wyrazem twarzy niezmąconym żadną pobożną myślą, pasywnie wpatrujących się w to, co ksiądz przy ołtarzu „odczynia”. Ksiądz Marian ubolewa również nad banalnymi i płytkimi rozważaniami Drogi krzyżowej. Czyż rozpamiętywaniu Męki Zbawiciela nie powinien towarzyszyć szczególnego rodzaju szacunek, a związane z nią refleksje odznaczać się głębią, jakimś duchowym przeżyciem uobecnianym hic et nunc? Co powiedzieć o skuteczności duszpasterskiego oddziaływania, kiedy na pytanie 95-letniego kapłana „Kto to jest Pan Jezus?”, skierowane do dzieci przygotowujących się do I Komunii świętej, w kościele zapada głucha cisza?

Jestem wielkim dłużnikiem Matki Bożej

– mówi z wyraźnym wzruszeniem Ksiądz Marian. Pobożność eucharystyczna Dostojnego Jubilata idzie w parze z gorącym nabożeństwem do Matki naszego Pana, której, jak mówi, tak wiele w życiu zawdzięcza. Już jako kleryk w burzliwych czasach II wojny światowej doznawał Jej cudownego orędownictwa, często przyzywając go w modlitwie różańcowej. To Matka Boża podtrzymywała na duchu młodego kleryka, gdy ten idąc przez błotniste pola w ciemną noc zgubił drogę do gospody, w której miał znaleźć schronienie przed podróżą do sandomierskiego seminarium. Gdy nazajutrz dzięki pomocy proboszcza z parafii Goworowo trafił na stację kolejową, okazało się, że pociąg zmierzający do Warszawy jest tak przepełniony, że ani jedna osoba nie będzie w stanie do niego wsiąść. Wzywając pomocy Bożej Rodzicielki, usłyszał wołanie młodego człowieka, który zaproponował mu wdrapanie się do pociągu przez okno. Tym sposobem dotarł do stolicy, gdzie spotkał kolegów kursowych z seminarium płockiego, z którymi wyruszyli w dalszą drogę, do seminarium w Sandomierzu na dokończenie nauk. Tak oto Matka Boża z rzeczy niemożliwych wszystko czyni udanym.

Ukoronowaniem synowskiej relacji do Maryi była łaska Mszy świętej prymicyjnej odprawionej w kaplicy Jasnogórskiej Królowej, co prawda z dala od rodzinnego domu i bez towarzyszących mu w tak ważnej chwili bliskich, ale za to u matczynych stóp Najświętszej Panienki.[9] Radość młodego kapłana mieszała się ze smutkiem z powodu niemożliwości podzielenia się Eucharystycznym Szczęściem z najbliższymi, których pozostawił w rodzimej parafii Szelków, pw. św. Szymona i Tadeusza. Ileż synowskiego zawierzenia Maryi popłynęło wówczas z serca i duszy świeżo upieczonego Neoprezbitera – możemy się tylko domyślać. Nie mając przy sobie rodzonej mamy, oddał swoje kapłańskie pielgrzymowanie w ręce Tej, którą na Golgocie ofiarował Mu Pan za Matkę, a która teraz z miłością przyjęła Go pod swój Matczyny płaszcz, tak jak niegdyś umiłowanego Ucznia Pańskiego. Oby dalej strzegła Jego kroków!

Adam Matyszewski


________________________________________
[1] Zob. A. Matyszewski, Byłem sternikiem łodzi, którą płynął Arcybiskup (wywiad z ks. kan. Marianem Olkowskim), „Studia Płockie” t. XXXVI (2008), s. 197-208; zob. także fragmenty wywiadu w: „Niedziela Płocka” 23 (706) 8 czerwca 2008, s. VI.
[2] Ks. Jan Olkowski (zm. w 1913 r.) był stryjem matki ks. Mariana Olkowskiego. Konstanty i jego syn Jan spoczywają w jednej mogile na cmentarzu parafialnym w Łysakowie.
[3] Ksiądz Marian bez problemu mógł porozumiewać się w języku niemieckim. Uczył się go w szkole, a później, podczas okupacji odbył swoistą praktykę. Kiedy wójt gminy dowiedział się o nim, uczynił młodego alumna gminnym bauernfürerem (wodzem/opiekunem rolników), czyli kimś, kto miał za zadanie tłumaczyć na polski rozmaite rozkazy i polecenia wójta.
[4] Żył w latach 1914-1940. Podczas wojny przebywał jakiś czas w obozie działdowskim, skąd wraz z ks. Józefem Świniarskim i grupą 40 Polaków został przewieziony do Sierpca i tam rozstrzelany jako więzień polityczny i jeden z „polskich bandytów”; por. M.M. Grzybowski, Martyrologium duchowieństwa diecezji płockiej w latach II wojny światowej 1939-1945, Włocławek-Płock 2002, s. 52-53.
[[7] W Papieskim Instytucie Polskim. Jego opiekunem i przewodnikiem po Rzymie był studiujący tam wówczas ks. Ryszard Karpiński, od 1985 r. biskup pomocniczy archidiecezji lubelskiej, z którym do dziś ks. Olkowski utrzymuje przyjacielskie kontakty. Ks. Marian towarzyszył również kardynałowi Wojtyle i 20 biskupom z Polski podczas obrad 41 Międzynarodowego Kongresu Eucharystycznego w Filadelfii (r. 1976). Za jego plecami podczas jednej z wielkich mszy na stadionie miasta siostry zakonne ze Stanów Zjednoczonych podziwiały nieznanego wówczas celebransa - kardynała, a późniejszego papieża – Polaka.
[8] „Tak jak ty będziesz traktował Jezusa w ofierze Mszy świętej, tak ciebie Jezus potraktuje na twoim sądzie”.
[9] Od lat alumn płockiego seminarium marzył o mszy prymicyjnej na Jasnej Górze. Zawierucha wojenna sprawiła, że porzucił tę myśl, ponieważ w nowych okolicznościach wydawała się ona niemożliwa do zrealizowania. Jednak Matka Boża pamiętała... Na kilka dni przed prymicją zaplanowaną na niedzielę przewodnią w jednej z podkieleckich parafii dostał list od znajomej zakonnicy z Częstochowy, która zaproponowała, aby pierwszą mszę celebrował przed cudownym obrazem Pani Jasnogórskiej. Mszę w obecności mamy odprawił po powrocie do diecezji płockiej, w Barcicach. Tu pełnił również bardzo niebezpieczną misję nieoficjalnego kapelana miejscowego oddziału partyzantów WiN, pod wodzą plutonowego Dariusza Kieliszka, ps. „Ponury” (w starciu z GO UB poniósł śmierć w m. Góry, 5.08.1946 r.; por. K. Kacprzak, Podziemie niepodległościowe (AK-AKO-WiN) na terenie powiatu Ostrów Mazowiecka w latach 1944–1947, „Glaukopis” 11-12 (2008), s. 239-262.

Opublikowany w „Studiach Płockich” i w płockim dodatku tygodnika „Niedziela” wywiad ze śp. ks. Olkowskim "Byłem sternikiem łodzi, którą płynął Arcybiskup..."  czytaj tutaj>>


Czytaj też:  Zmarł najstarszy kapłan naszej diecezji

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE