reklama

Młody płocczanin nakręcił film. Zobaczcie!

Opublikowano:
Autor:

Młody płocczanin nakręcił film. Zobaczcie! - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

WiadomościMa niewiele ponad 20 lat. Pochodzi z Płocka, ale aktualnie studiuje reżyserię w Warszawskiej Szkole Filmowej. Dopiero co ukończył swój pierwszy pełnometrażowy film „Mocna kawa wcale nie jest taka zła”, do zagrania w którym namówił Dorotę Pomykałę, Mariana Dziędziela i Wojciecha Mecwaldowskiego. Całkiem nieźle, jak na "świeżaka" w reżyserskim światku.

Ma niewiele ponad 20 lat. Pochodzi z Płocka, ale aktualnie studiuje reżyserię w Warszawskiej Szkole Filmowej. Dopiero co ukończył swój pierwszy pełnometrażowy film „Mocna kawa wcale nie jest taka zła”, do zagrania w którym namówił Dorotę Pomykałę, Mariana Dziędziela i Wojciecha Mecwaldowskiego. Całkiem nieźle, jak na "świeżaka" w reżyserskim światku.  

Nazywa się Alek Pietrzak i marzy mu się kino uniwersalne, bez martyrologicznej otoczki. Poruszające, ale jednocześnie zabawne.

Film wyprodukował Maciej Ślesicki. Ten sam facet, który siedząc za kamerą, wielokrotnie rozbawiał widzów do łez w pierwszym polskim sitcomie „13. posterunek”, wypromował Agnieszkę Włodarczyk jako tytułową Sarę i obsadził Bogusława Lindę w roli ojca walczącego o prawo do wychowywania własnej córki w filmie "Tato".

Fabuła „Mocnej kawy” jest bardzo prosta. Opowiada o trudnej relacji ojca z synem. O tym, jak niełatwe bywają takie rodzinne spotkania po wieloletniej nieobecności w rodzinnych stronach. Film w takim samym stopniu porusza, co rozbawia widza. Od piątku, 13 czerwca można go oglądać codziennie o godzinie 17.30 w NovymKinie Przedwiośnie. Bilet kosztuje jedynie 10 zł.

Portal Płock: Skąd taki tytuł? Żaden kawosz nie przejdzie obojętnie obok afisza...

Alek Pietrzak: Bardzo długo szukałem odpowiedniego tytułu. Pisząc scenariusz, opierałem się na „Mending Fences” Norma Fostera, kanadyjskiego dramaturga komediowego. Ale nie wiedziałem, jak przetłumaczyć oryginalny tytuł. Przychodziły mi do głowy różne pomysły. Może łatanie płotu, łatanie relacji? Fajnego odpowiednika szukałem nawet w czeskim kinie. Scena zawarta w filmie, kiedy dwaj mężczyźni piją kawę, jest moją ulubioną. Niektórzy uczulali mnie, że ten obecny okaże się przydługi. Teraz ludzie go mylą, przekręcają. Cieszy mnie to. Dzięki temu ten tytuł żyje.

Jak spełnia się marzenia? Mocną determinacją, niesamowitą siłą przebicia?

- Myślę, że jedno i drugie. Przede wszystkim było dużo pracy, nauki na planie. Niekiedy kombinowania. Sporo pomocy.

Dlaczego film jest taki krótki? Trwa zaledwie 48 minut. Ostatecznie pozostawia pewien niedosyt. 

- Początkowo planowałem zrobić film 30-minutowy, ale faktycznie, „50” to dość dziwny format. Taki mało festiwalowy, ale na więcej zabrakło budżetu. Wolę jednak, aby widz po moim pierwszym filmie pozostał z poczuciem niedosytu niż przesytu. Teraz chciałbym iść do przodu, już z czymś innym. Czy pokaże go Telewizja Polska? Być może w przyszłości prawa do filmu zakupi TVP2 albo TVP Kultura.

Czemu akurat takie tworzywo? Wziął pan na warsztat komediodramat. Odpowiada panu prywatnie taka stylistyka, czy za tym wyborem kryje się coś więcej?

- Zakochałem się w tym tekście. Dostałem go od aktora płockiego teatru Jacka Mąki razem z 30 innymi. Czytając, śmiałem się. Dlatego go wybrałem. Potem pracowałem przez pół roku nad scenariuszem. Po prostu musiałem zdobyć prawa do tego tekstu. Pomogli mi wykładowcy, głównie profesor Kryński i Ślesicki.

Czy film nie epatuje słowem zaczynającym się od litery „k”? Pana postacie bardzo lubią przeklinać.

- Zgadzam się. Nie skontrolowaliśmy tego na planie, a w montażu ciężko było uciąć. Z drugiej strony to słowo na „k” wynikało często z kontekstu. Po usunięciu całość brzmiałaby sztucznie, fałszywie. Z resztą przekonywano mnie, że w środowisku wiejskim to nic nadzwyczajnego.

Jak angażuje się znane nazwiska?

Podstawą jest dobry scenariusz. Trzeba też posiadać telefon. I mówić przez niego. Potrafić przekonać do udziału w danym projekcie. Najtrudniejszą rzeczą przy powstawaniu filmu jest właśnie napisanie dobrego scenariusza. To wstęp do wszystkiego. Później trzeba było wstrzelić się w kalendarz. Powstały małe trudności w przypadku Mariana Dziędziela, podobnie z Dorotą Pomykałą. Musiała jechać na południe Polski w sprawie innej roli. Ale ostatecznie wszystko zgraliśmy. Z kolei Wojciech Mecwaldowski marzył wręcz o tym, aby zagrać u boku Mariana Dziędziela. Zarówno na planie, jak i na ekranie powstała między nimi fajna więź. I całkiem fajna pyskówka. Dla jaj żarli się ze sobą na planie. Zabawnie było. Dla Wojtka Mecwaldowskiego miało to duże znaczenie. Jeszcze w tak bliskiej roli, w końcu zagrał jego filmowego syna.

Pierwszy klaps na planie. Bardziej ekscytujący czy stresogenny?

- Ciężko powiedzieć. Obie rzeczy. Ogromny stres, ale - przynajmniej mam taką nadzieję, chłodny profesjonalizm zwyciężył. Musiałem podejmować decyzje w błyskawicznym tempie. W trakcie kręcenia kolejnych ujęć nagle lunął deszcz, a dalsze sceny planowaliśmy na zewnątrz, na powietrzu. Przenieśliśmy wszystko do środka. Trzeba było to w filmie jakoś uzasadnić. Chyba się udało całkiem zgrabnie. Ciężko decydować, kiedy to twój pierwszy film. Ciężko odpowiadać za podjęte decyzje. Kiedy film okaże się dobry, będzie to zasługa całej ekipy. Jeśli zły, odium spadnie na mnie. W takiej sytuacji starałem się zachować zimną krew.

Reżyseria to sama technika?

- To jest wszystko. Pasja, wiedza, doświadczenie. Jestem jeszcze świeżakiem, często potrzebuję pomocy. Za 10, 20 lat może będę miał się czym pochwalić.

Ma pan za sobą jakieś etiudy, a może jest to pana pierwszy projekt?

- Robiłem już etiudy, przeważnie dwu, trzyminutowe. Jeden film w języku angielskim, który trwał kwadrans i nakręciłem krótki film dokumentalny w trakcie miesięcznego pobytu w Stanach Zjednoczonych. „Mocna kawa” to mój najważniejszy plan zdjęciowy, ale to nie było tak, że nie posiadałem żadnego przygotowania. Wówczas zwyczajnie nie dałbym rady. Teraz dysponowałem przynajmniej ćwierć profesjonalnym budżetem. Pierwszy raz otrzymałem jakieś pieniądze od producenta, co nie znaczy, że nie zaangażowałem własnych środków finansowych w projekt. Stąd to poczucie odpowiedzialności, aby końcowy produkt okazał się dobry.

Co okazało się największą bolączką w trakcie produkcji?

- Krótki czas na zdjęcia. Kręciliśmy film na początku września. Wtedy słońce szybko zachodziło. Walczyliśmy z czasem. Do tego doszedł stres, nerwy.

Kiedy oglądał pan gotowy film, pojawiła się choćby na moment myśl: "Kurczę, teraz zrobiłbym coś inaczej, lepiej"?

- Oczywiście, że tak. Zawsze może być lepiej, ale nie trzeba się z tego powodu biczować. Wyciągamy wnioski i idziemy dalej.

Co decyduje o sukcesie lub porażce filmu?

- Dobry scenariusz, dialogi. Świetni aktorzy. Wówczas film się obroni. Nieważne, czy akcja będzie się działa na pustyni, czy w kosmosie. Bez znaczenia, w jaki sposób nakręcony. Nawet za pomocą zwykłej kamerki w komórce. Jeszcze muzyka. Muzyka jest jego duszą.

Jest pan odporny na krytykę? A gdyby ktoś powiedziałby teraz, że zaproponował pan widzom wtórny temat? W końcu historia rozbieżności między ojcem a synem do wyszukanych nie należy.  

- Jestem bardzo odporny. Nieraz dostawałem w kość, a później ciężko się było pozbierać. Nawet raz myślałem, że usuną mnie ze szkoły po wyjątkowo beznadziejnej etiudzie. Mogłem ją sobie wywalić do śmieci. Jeśli ktoś mnie krytykuje, to do skutku będę walczył, aż propozycja, którą wysuwam, wreszcie się spodoba. 

Wybrał pan chyba bardzo ryzykowny zawód. Czy ludzie chcą jeszcze chodzić na polskie filmy? Co pan im zaproponuje od siebie?

- Na ogół wolą amerykańskie. Osobiście sądzę, że polskie kino jest smutne, takie przesiąknięte martyrologią. Komedie produkujemy głupie, grubiańskie, niezbyt inteligentne. Brakuje tematów wesołych, pozytywnych. Brakuje przeciwwagi dla filmów Wojtka Smarzowskiego. Unikamy uniwersalizmu. Tymczasem marzy mi się, aby po moim filmie widz wyszedł z kina wesoły. Z poczuciem, że miał dobry dzień. Chciałbym pobawić się gatunkami, ponieważ samo życie jest słodko-gorzkie. Raz idziemy na imprezę, innym razem na pogrzeb. „Mocna kawa” to komediodramat, ale mimo wszystko widz podczas seansu siedzi rozbawiony. Przeplotłem elementy refleksyjne z wątkami komediowymi. Pojawił się jakiś problem, który potrafił poruszyć odbiorcę. Z tego jestem najbardziej dumny.

Co takiego widz powinien wynieść z seansu „Mocnej kawy”? Ja na przykład wyszłam z przeświadczeniem, że wiedzę, taką prawdziwą, niepodręcznikową nabywamy wraz z wiekiem i doświadczeniem, a także, że trudno mężczyznom zdobyć się na empatię, w której celuje kobieta. Zatem ten film służy bardziej refleksji czy może jednak rozrywce?

- Widz powinien dobrze się bawić i samodzielnie wyciągać wnioski. Tuż po premierze podszedł do mnie mężczyzna i mówił o identycznej sytuacji z dzieckiem. Młodsi ludzie przywoływali własne relacje z ojcami. Pewna dziewczyna popłakała się podczas sceny, kiedy Łukasz grany przez Wojciecha Mecwaldowskiego mówi do chłopca „Wojtek bez portek”, bo przypomniała sobie byłego faceta. Każdy uzbierał w życiu jakieś doświadczenia. Dlatego film odbiera indywidualnie. Przez pryzmat własnych doświadczeń.

Czuje się pan jakoś uprzywilejowany? Premiera własnego filmu, na widowni prezydent Płocka i 250 osób, teraz kilka seansów w NovymKinie Przedwiośnie.

- Absolutnie nie. Bo co to niby znaczy? Co najwyżej trochę pomoże przy kolejnej produkcji. Jestem prostym chłopakiem, bez nadęć.

A co z Płockiem? Płock nie inspiruje?

- Do filmu wybrałem miejsce uniwersalne. Takie było moje zamierzenie, ale bardzo lubię swoje rodzinne miasto. Tu się wychowałem, wszystkiego nauczyłem. Robiłem krótkie etiudy w płockimi aktorami, choćby z Szymonem Cempurą, Markiem Walczakiem. Działałem w PerSe.

Czy faktycznie mocna kawa wcale nie jest taka zła?

- Ja nawet nie pijam kawy.

Na planie filmowym, fot. Michał Charyton, archiwum prywatne

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE