Co można zrobić w sprawie kotów przy Mieszka I? Oczywiście, można wiecznie słać pisma, przerzucając się odpowiedzialnością za to kłopotliwe „dobro ogólnonarodowe” i rozkładać ręce, że nic się nie da zrobić. Ale można też rzucić w kąt tę całą pisaninę i po prostu ruszyć głową.
Kocie zwyczaje, zwłaszcza te fizjologiczne, nawet świętego potrafią wyprowadzić z równowagi. A to nasz kocur z wielce nabzdyczoną miną ominął z obrzydzeniem pachnącą bryzą morską kuwetę i wybrał jako ubikację wycieraczkę w przedpokoju (w wersji ekstremalnej - złożone, wyprasowane koszule), a to znowu cukier w kryształowej cukiernicy pomylił się biednemu stworzeniu ze żwirkiem, a gdy swą pomyłkę spostrzegł, z impetem rzucił się do ucieczki, oczywiście koniuszkiem ogona strącając stuletnią rodową pamiątkę. Gdy wreszcie podejmujemy męską decyzję, że nasze stworzonko nie spłodzi równie pięknych kociaków (ach, jakież piękne by były!) i płacimy kilkaset złotych za kastrację albo sterylizację, okazuje się, że w domu śmierdzi może i nieco mniej, ale co tu dużo mówić - fiołkami tak czy siak nie pachnie. Ale i tak wszystkie te bolączki rekompensuje nam wieczorem zwinięta w kłębek na naszym brzuchu mrucząca kulka.
A jaką rekompensatę mają mieszkańcy Mieszka I za podłogę wyżartą odchodami obcych stworzeń, odór nie do zniesienia, skaczące pchły i wizję chorób zakaźnych wolno żyjących kotów, które ktoś nieodpowiedzialnie dokarmia w klatce bloku? Czy można się dziwić, że mają po dziurki w nosie całego tego kociego interesu? Ja się nie dziwię.
Z drugiej strony koty nieudomowione bez dwóch zdań w miastach być muszą, bo to dotąd najlepsza dostępna broń przed szczurami i myszami(przekonuje się o tym większość nowych osiedli, gdy próbuje sobie poradzić z zalewem gryzoni za pomocą środków chemicznych, a skutek jest mizerny). Definitywne pozbycie się najlepszych w swym fachu szczurołapów przynosi więcej szkody niż pożytku.
Ale skoro już majstrujemy w kociej populacji (bo chyba właśnie to robimy - lecząc, broniąc przed mrozem i pustym brzuszkiem - słusznie lub nie - wchodzimy w kompetencje brutalnej natury, a potem, gdy okazuje się, że najedzone do syta i niedziesiątkowane chorobami nie regulują same swej populacji, na gwałtu rety wyskakujemy z koniecznością sterylizacji i kastracji, bo „kotów jest za dużo”), to może zadbalibyśmy też o to, by efekty tej naszej ingerencji nie uprzykrzały życia innym ludziom, którzy mają prawo mieszkać normalnie, a nie w kociej ubikacji?
Obszerne pisma „w przedmiotowej sprawie”, odpowiedzi w nawiązaniu do odpowiedzi mają tyle sensu, co zmuszenie kota, żeby szczekał. Urzędy i instytucje czasami zachowują się, jakby nie mogły wpaść na żaden inny pomysł. Tylko pisanie kolejnych elaboratów oraz rzecz jasna przypominanie o sterylizacji i kastracji.
Obrońcy zwierząt też jakoś nie sypią pomysłami jak z rękawa. Dość anemicznie (sądząc po rezultatach) nakłaniają opiekunów do przeniesienia kociej jadłodajni w inne miejsce, no i - a jakże - typują koty, które należy wysterylizować.
A spółdzielnia? Słusznie podkreśla, że jej priorytetem są mieszkańcy, a nie koty. Ale szukając kompromisu, chce postawić domek, licząc, że kocia ferajna przeniesie się tam z klatek schodowych i piwnic. Tylko czy skoro już raz wydano kasę na drewniane mieszkanko, które stało może dzień, po czym zostało ukradzione, to czy warto wyrzucać kolejne pieniądze w błoto i czekać aż połakomi się nań jakiś złodziej albo rozprawią się z nim wandale?
I tak źle, i tak niedobrze, więc wszyscy mogą bezradnie rozkładać ręce i konstatować: cóż, nic się nie da zrobić.
A tymczasem naprawdę się da. Nie trzeba koniecznie kupować kocich apartamentowców z osobnymi wejściami, schodkami i innymi bajerami, po których na drugi dzień nie będzie śladu. Można za to zrobić kartonowe budki, ocieplane np. styropianem, którym za stelaż służy stara szafka. Można do wykonania takich mieszkań zachęcić dzieciaki ze szkół, ośrodki terapii zajęciowej albo osiedlowe kluby seniora. Można z takich własnoręcznie wykonanych domków w ustronnym miejscu zrobić ogrodzone siatką przed wandalami kocie „osiedle”, do którego jeśli chodzi o istoty dwunożne wstęp będą mieli jedynie karmiciele. Można zachęcić płockie firmy do sponsorowania kocich domków (w wielu wypadkach pewnie wystarczyłoby zapewnienie, że logo spółki czy instytucji może zdobić daszek czy ścianę kociego mieszkania i raz dwa zgłosiłyby się firmy, słusznie sądząc, że małym kosztem w mig zyskałyby nowych klientów - tych wdzięcznych za zabranie im z barków kociego problemu, i tych, którym na sercu leży dobro zwierząt).
Można sporo, trzeba tylko ruszyć głową i zamiast przez następne lata słać pisma, kto ma się zająć tym kłopotliwym „dobrem ogólnonarodowym”, wystosować inne pismo. Na przykład o … pozwolenie na budowę. Bo optymizm optymizmem, ale nie oszukujmy się - najfajniejsze pomysły prędzej czy później natrafią na jakąś formalno-administracyjną zawalidrogę, którą - trzeba wierzyć - uda się pokonać!
Czytaj też