Bośnia, Rwanda, Filipiny, Kambodża, to tylko kilka miejsc, które przyciągnęły Wojciecha Tochmana, reportera stającego się na krótko towarzyszem kolejnych rozmówców. A on słucha, pisze o wojnie, matkach szukających szczątków swoich bliskich, slumsach i biedzie, o tym, ile mogą znaczyć stare, zniszczone klapki. - A i tak mam wrażenie, że przejdę do historii, jako ten, który wylewał piwo jednego z browarów – mówił w Płocku.
Był już wieczór, miejsce: księgarnio-kawiarnia Czerwony Atrament przy Kolegialnej. Nieduża, wąska przestrzeń, trochę krzeseł i stołków. Wojciech Tochman zjawia się z plecakiem, jechał z miasta do miasta. Rozmowę z nim prowadził Krzysztof Blinkiewicz.
Kim jest Tochman? Kimś, kto pojechał na wojnę do oblężonego Sarajewa mając zaledwie 23 lata, aby później wspominać, że nie zobaczył w tym mieście nawet jednej całej szyby, nie było też zimą ogrzewania, a kule snajperów świstały gdzieś niedaleko. Swoje reporterskie wyprawy, tą i kolejne, opisywał i publikował. Prowadził w telewizji publicznej program „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”, założył Fundację ITAKA poszukującą zaginionych i pomagającą ich rodzinom. Jest współzałożycielem Instytutu Reportażu (wraz z Mariuszem Szczygłem i Pawłem Goźlińskim), można go spotkań w warszawskiej księgarni Wrzenie Świata. Pisze felietony.
Wie, że jego propozycja dla czytelników niekoniecznie nadaje się na przyjemną literaturę do poduszki przed snem. - Literatura faktu to nie lekkostrawna papka dla leniuchów – mówił w czwartek. - Jednak nie ma we mnie przekonania, że każdy musi czytać reportaż. Reportaż pozwala przyjrzeć się cierpieniu innego człowieka. Opowiada o tym, co dzieje się między ludźmi, a z tym już bywa różnie.
- Czy zatem chodzi o chęć zaszokowania czytelnika? - pytał go właściciel Czerwonego Atramentu. W książkach Tochmana znajdziemy brudne ulice, otwarte groby i wojenne zbrodnie. - Przecież to nie moja wina, co zaszło w trakcie konfliktu w Rwandzie w latach 90. - odnosił się do wojny domowej w państwie zamieszkanym przez plemiona Hutu, Tutsi i Twa. - Jako reporter nie mam powodu, aby owijać w bawełnę rzeczywistość. Jeśli ofiara przeżyła, w swojej opowieści używa właśnie takich słów, to jakie mam prawo je łagodzić?
Na koncie ma kilka książek, dojdą kolejne. - I przy tym wszystkim nigdy nie było wokół mnie tylu dziennikarzy niż wtedy, kiedy wylewałem do ścieku piwo Ciechan prze księgarnią Wrzenie Świata. Było ich chyba ze 40 – nawiązywał do protestu przeciwko wypowiedzi właściciela browaru, obecnie posła Kukiz'15, Marka Jakubiaka. Jakubiak w mediach społecznościowych skomentował, co sądzi o deklaracji wsparcia dla środowiska LGBT Dariusza Michalczewskiego. Tochman w proteście wobec takiego języka wylał wiele litrów złocistego trunku z browaru należącego do Jakubiaka. Zapowiedział, że nie zamierzają go sprzedawać. - Odbyła się sprawa w sądzie – przypominał Tochman. - Jakubiak zażądał 100 tys. zł na rzecz Muzeum Powstania Warszawskiego. Osądzili nas szybko, ale jakoś długo trwa z tą naszą apelacją.
Na początku przyszłego roku planuje wyjazd do Kambodźy. - Do Rwandy jeździłem siedem razy, na Filipiny wszystko odbywało się takimi 1,5-miesięcznymi skokami, dlatego teraz zamierzam pojechać i zostać. Być może przez rok. Rządzi tam ten sam premier od 31 lat. Ludzie po przeczytaniu reportażu pytają sami siebie „ale co ja właściwie mogę zrobić”. Czują się bezradni.
A jak on to wszystko znosi? - Człowiekowi, który stał nad otwartym grobem w towarzystwie matek szukających swoich bliskich, coś zostaje odebrane. A ja wolę nie analizować czym jest to „coś”. Byłem już na wojnie jako reporter. Od tego czasu wiele się zmieniło, ludzie sami filmują i pokazują to, co się dzieje. A przecież były już wojny bez udziału dziennikarzy. Obozy w Bośni przestały działać po tym, jak opublikowano zdjęcia wychudzonych mężczyzn za drutami kolczastymi. To było zbyt silne skojarzenie z obozem w Auschwitz. Gdyby nie media, nie dziennikarze, wojna w Bośni pewnie trwałaby dłużej. Myślę też, że to nie słowa Tadeusza Mazowieckiego po masakrze w Srebrenicy „panowie, zatrzymajcie się, na powstrzymanie zbrodni nigdy nie jest za późno” zrobiły największe wrażenie, ale pojedyncze historie, o których usłyszał świat. Interesuje mnie pojedynczy los, bo na końcu to pojedynczy ludzie cierpią. Jednak coraz mniej ufam w siłę sprawczą pióra.
W Płocku opowiadał o spotkaniu z lekarzem Pietro Bartolo pracującym na włoskiej wyspie Lampedusie. Tam docierali uchodźcy z Afryki, odwodnieni, w stanie hipotermii. Po opiekę lekarze trafiły setki tysięcy imigrantów, widział także twarze tych, których nie uratowano. Słynny lekarz we wrześniu był gościem XXVI Forum Ekonomicznego w Krynicy. Stał się również jednym z bohaterów książki „Wielki przypływ” Jarosława Mikołajewskiego. W Atramencie wspominał, że na tamto spotkanie z medykiem przyszło może z 10 osób. - Zapytałem go, jak on się z tym wszystkim czuje. Odpowiedział, że przez 25 lat nikt go o to nie zapytał.
Tochman chciałby skończyć historię z „Dzisiaj narysujemy śmierć”, z reporterskiej opowieści o ludobójstwie w Rwandzie. - Tam cały czas rządzi ten sam prezydent. Swoją dokumentację skończyłem w 2010 roku. Chciałbym dowiedzieć się, czy ta trauma jest dziedziczona. Jak ci ludzie tam żyją po tym, do czego tam między nimi doszło. Może za kilka lat, kiedy córka Leonarda, mojego bohatera, będzie miała 20 lat. Na Filipinach, które opisałem w „Eli Eli” też lepiej, żebym ponownie się nie pokazywał. Moja tłumaczka miała 38 lat. Wcześniej nigdy tych slumsów nie widziała. Wysiedla się ludzi pod inwestycje z pogwałceniem praw człowieka. W skrajnych przypadkach przy likwidacji slumsów giną ludzie.
Reporter tłumaczył, że samo ludobójstwo jest procesem, a masowe zabijanie jego przedostatnim etapem. Najpierw dochodzi do wyodrębnienia grupy, kiedy tli się nienawiść, później dochodzi do dehumanizacji. - Hutu nazywali członków plemienia Tutsi karaluchami – przypominał. Kiedy już zdarzy się najgorsze, jest jeszcze ostatni etap, wymazanie ofiar z pamięci, jakby nie istnieli. - Dlatego Niemcy palili synagogi w trakcie wojny, burzono meczety, w kancelariach parafialnych palono spisy, niszczono dowody osobiste.
Zdaje sobie sprawę, że ma opinię człowieka walczącego z Kościołem. - Tymczasem ja krytykuję bierną postawę tej instytucji przed, w trakcie i po ludobójstwie w Rwandzie. Uważam, że Kościół mógł zrobić więcej. Faworyzował jedną stronę. Piszę krytycznie o misjonarzach, ale są też przedstawione bohaterskie postawy niektórych duchownych. Jak u ks. Urbaniaka, który uzbroił się w figurę Matki Bożej i krzyczał „Nie wolno wam zabijać”. Zdołał wielu uratować. Uczciwości dziennikarskiej jednak nie dam sobie odebrać.
Zdaniem Tochmana mit polskiej gościnności przepadł, zdezaktualizował się przy okazji sprawy z uchodźcami. Pojechał do obozu w Calais wraz z koleżanką, która włada jeżykiem arabskim. Widział też, jak media przedstawiają sprawę. Chciał ten obraz skonfrontować. - Pytaliśmy uchodźców kim są. Mówili, że chcą dołączyć do członków swoich rodzin, aby pomogli im się gdzieś zaczepić. To jest całkowicie normalne. Są tak zdeterminowani i zmęczeni czekaniem, że aby się stamtąd wydostać, przecinają plandeki na wozach i wskakują. Jeden chłopak spadł pod koła. Prezydent Francji Francois Holland podjął decyzję o zamknięciu obozu. Pamiętam, jak demonstrowało około 50 mężczyzn. Skandowali „UK”, z 20 chwyciło kamienie, policja potraktowała ich woda i gazem łzawiącym. Wyglądało to jak bitwa francuskiej policji z uchodźcami. Staliśmy spokojnie, nikt na nas nie zwracał uwagi. W momencie, kiedy przejechały obok nas suki policyjne, zrozumiałem, że my, tu w Polsce nie jesteśmy gotowi na uchodźców. Zawsze znalazłby się ktoś, kto jeszcze by tej policji pomógł.