- Dążę do tego, aby moje książki trzymały w napięciu. Nawet jeśli spali się z tego powodu ciasto w piekarniku. Nie zależy mi na tym, aby czytelnicy dobrze przy nich zasypiali – mówiła w czwartek nazywana królową polskich kryminałów Katarzyna Bonda. Czy Płock ma szansę stać się tłem dla kolejnej książki jej autorstwa?
W czwartek niemal każdy w Książnicy Płockiej chciał autograf od Katarzyny Bondy, a najlepiej jeszcze zrobić sobie z nią zdjęcie. Wszyscy ustawili się w długiej kolejce. Pisarka opowiadała głównie o pracy nad jej ostatnią książką „Lampiony”, chociaż tak starała się odpowiadać na pytania prowadzącej spotkanie Renaty Kraszewskiej, aby nie zdradzić zbyt wiele z fabuły.
Łodzianom obrywa się rykoszetem
- Nieprzypadkowo na miejsce nowej powieści wybrałam Łódź – opowiadała Katarzyna Bonda. - To specyficzne miejsce. Łodzianie dostają rykoszetem za te wszystkie dzieci w beczkach, aferę z łowcami skór, ostatnio zdarzyła się ta historia z Bogusławem Lindą, który nazwał Łódź miastem meneli. Teraz łodzianie noszą z tym hasłem koszulki. Bronią godności swojego miasta i to mnie w nich urzekło. W trakcie pracy nad książką podrzucali mi muzykę, anegdoty, miejsca do odwiedzenia.
Mieszkańców Łodzi można podzielić na kibiców Widzewa lub ŁKS. Bonda wspominała wizytę w części przynależącej do zwolenników ŁKS. Na kamienicach przy Włókienniczej powiewają klubowe flagi. - Wiszą tam trofea kibiców ŁKS, widziałam nawet sztuczną szczękę – opowiadał nasz gość. W ten sposób poznałam także Zeusa, czyli Kamila Rutkowskiego.
Bonda pisała „Lampiony” właśnie „w rytmie rapu”. - A jak widać hiphopowa nie jestem – śmiała się pisarka. - W Łodzi rock już nie wystarcza, pełno tam hip-hopu, rapu osiedlowego. Piszę przeważnie nocami. Zaczynam około godziny 16.00, kiedy inni wracają już z pracy. Spotykam ich i potrafię nie zauważyć, do tego stopnia jestem zanurzona w swojej historii. W domu puszczałam na cały regulator naprawdę ostre teksty, aż sąsiadka zwróciła mi uwagę. Zeus jest może wytatuowany, ale to świetny gość, skończył Akademię Muzyczną. Kiedy przyszedł chciałam się przywitać. Zwróciłam się do niego „panie Zeusie”, a on poprosił, abym zwracała się do niego po imieniu.
- Dziennikarze często zadają mi to samo pytanie, jak moja córka wytrzymuje fakt, że jej matka zajmuje się taką dziwną działalnością – mówiła Bonda. Okazuje się, że 9-latka okazuje się całkiem pomocna. To ona wymyśliła, aby dwóch osiedlowych raperów występujących w „Lampionach” nazwać Szron i Szadź, ponieważ „kolportują śnieg”.
Chcę być pierwsza
Kiedy przystępuje do pracy, najpierw zbiera informacje. Jedzie do danego miasta. - Czytelnik czuje, na ile pisarz sprawdził to, o czym pisze. A ja nie chcę powtarzać elementów. Wolę być zawsze pierwsza – mówiła pisarka w Płocku. - W pewnym momencie odklejam się od rzeczywistości. Nasiąkam tymi danymi jak gąbka.
Aby lepiej opisać płonącą Łódź, wczuć się w tok opowieści, w straży pożarnej w trakcie ćwiczeń przebrała się w mundur i założyła ciężkie buty. - Od potu miałam całą mokrą koszulkę. W tej masce myślałam, że się uduszę. Dopiero wówczas zrozumiałam, jaka to ciężka robota. Już samo rozwinięcie węża wymaga sporej siły. W trakcie ćwiczeń kazali mi wynosić jakiegoś pozoranta z zadymionego pomieszczenia, w którym nie widziałam nawet własnej ręki. Nie mogłam go znaleźć. Byłam przerażona, że nie zdążę.
Twierdzi, że jeszcze w 2005 roku, kiedy zaczynała, ciężko było się przebić do mediów z literaturą kryminalną. Nie było komu napisać recenzji. - Teraz jest już inaczej. Kryminały pisze coraz więcej osób, ale to bardziej ze względów komercyjnych. W moich książkach pojawia się wątek kryminalny, bywa nawet wiodący. Przynajmniej księgarz wie, na której półce ma te pozycje umieścić. Zawierają jednak cały szereg innych elementów. W „Lampionach” starałam się wprowadzić jak najwięcej humoru, wciągnąć czytelnika w klimat jak z filmów „Vabank”, „Przekręt” Guya Ritchiego czy „Ocean eleven”. Nadrzędnym celem jest rozrywka. Czytelnik ma dobrze się bawić. To raczej ja mam się męczyć przy sporządzaniu planu, rozpisywaniu wszystkiego na poszczególne sceny, aby wiedzieć, w którą stronę podążam. Daje mi to poczucie bezpieczeństwa. Dbam o prostotę języka, aby jak najlepiej oddać rzeczywistą przestrzeń, do której odnoszę się w książce. To nawet trudniejsze niż proza pełna artystycznych, wyszukanych zwrotów.
Dla Bondy kryminał nie jest równoznaczny tylko z jedną zbrodnią na kartach powieści. Pełnoprawnym elementem jest inny, szerszy temat, często zaczerpnięty z historii danego miejsca. W „Okularniku” wykorzystała motyw Żołnierzy Wyklętych i historię Romualda Rajsa, ps. Bury. - Napisał do mnie młody chłopak. Zdradził, że przeczytał ją tylko dlatego, że wszyscy inni mu to odradzali. Wiem, że ta historia była okrutna i straszna, ale starałam się nie oceniać Rajsa. Umieściłam w niej także wątki rodzinne. Potrafię zrozumieć, że czuł się odpowiedzialny za swój oddział. Kryminalna powieść nagle rozbudza potrzebę sięgnięcia do materiałów źródłowych, do zgłębienia tematu.
Jej książki były już tłumaczone na język rosyjski czy czeski. Są wydawane w Holandii, Niemczech, w Wielkiej Brytanii. - Jak sądzicie dlaczego? - pytała retorycznie obecnych. - Ponieważ nasz kraj ich interesuje, tymczasem wiedza na temat Polaków kończy się na etapie Solidarności.
Profiler
Czy istnieje ktoś taki jak profiler tworzący ekspertyzy pomocne przy ustaleniu sprawcy zbrodni? - Takiego etatu policja nie przewiduje – rozwiewała wątpliwości Bonda (może być za to radca prawny!). Chodziło o postać psychologa policyjnego Huberta Meyera, którego stworzyła w opozycji do pierwowzoru. Był nim prywatnie „bardzo poukładany mężczyzna”, Bogdan Lach, którego jako dziennikarka poznała w 2005 roku, kiedy jeszcze pracował w Komendzie Wojewódzkiej w Katowicach. Tak wyglądał początek pracy nad „Sprawą Niny Frank”. - Nie chciałam, aby profiler z powieści, wydawał się taki święty. Poprosiłam Bodgana, aby przeczytał. Nie miał uwag. No ale ten książkowy jest taki nieogarnięty z tymi kobietami, więc pytałam dalej. Odparł, że chciałby taki być. Nie życzę jednak nikomu tych wizji lokalnych. Oglądania przez cztery godziny ran zadanych nożem, żeby ustalić wzrost sprawcy – dodawała.
Nie każdy nadaje się do takiej pracy. - W kraju może trudni się tym raptem z dziesięć kobiet, nie więcej. Kobiety z natury są bardziej empatyczne. Tu potrzeba wiedzy z wielu dziedzin, z kryminologii, psychologii, prawa, wiktymologii, medycyny sądowej. Bogdan miesięcznie sporządza nawet 46 takich profili. Takie zajęcie mocno człowieka infekuje. W trakcie śledztwa profiler jest człowiekiem z zewnątrz, a w przypadku kobiet dochodzi do tego szowinizm. To muszą być mega mocne baby, które nie chcą się ujawniać. Robią to często po godzinach pracy w dochodzeniówce albo w sekcji psychologów. Kiedy pisałam jeszcze do „Newsweeka”, nie można było o tym pisać. W przypadku tego typu spraw najważniejsze jest pierwsze 48 godzin. Bogdan Lach odszedł z policji i pracuje teraz na własny rachunek. Niestety za często dochodzi do sytuacji, kiedy komendant chce poprawić sobie statystyki i angażuje profilera do bzdurnych historii.
To nie była kolejna Lady Makbet
Bonda opisała historie 14 kobiet, które dokonały zbrodni. - Na początku nie rozumiałam, jak to możliwe, że te kobiety dopuściły się tak okrutnych czynów. Ciekawiło mnie, czy mają w sobie coś szczególnego. Teraz wiem, że byłam w błędzie. Media pokazują wcielenie zła, kolejną Lady Makbet, żeńską wersję Dartha Vadera, ale to wyłącznie myślenie tabloidowe. Osiem lat zbierałam się do pracy nad książką „Polskie morderczynie”. Pierwszą kobietą, z która rozmawiałam, była Monika Szymańska. Miała być mózgiem całej bandy, która dokonała brutalnej zbrodni na maturzyście, Tomku Jaworskim. Przeszkolono mnie przed rozmową, jakbym szła na pojedynek, a wyszła do mnie pani zachowująca się jak sąsiadka czy ciocia, momentami nawet zabawna. Żaden Hannibal Lecter. Wtedy zrozumiałam, że moja książką skupi się na czymś zupełnie innym, na ukazaniu zwykłego oblicza zła. Postaram się wydobyć ten jeden impuls, który doprowadził do przekroczenia granicy. Te kobiety okazały się zwyczajne. Pozwoliłam im opowiadać. Trzeba pamiętać, że nie ma obiektywnej prawdy. One autoryzowały teksty. Wiedziały, że zostanie ujawniony ich wizerunek. Kilka z nich już nie żyje, ale większość z nich już wyszła z więzienia. Mają nawet profile na Facebooku.
Kolejna książka będzie miała tytuł „Czerwony pająk”. Czytelnicy prosili Bondę, aby koniecznie opisała Płock. - Mam już listę takich miast, dopiszę wasze – obiecała. - Wtedy będziecie musieli mi pomóc. A moja praca może potrwać nawet dwa lata.