Hit czy gniot? Przeczytajcie, jak najnowszy film z Lianne Harvey i Tomaszem Kotem ocenia płocka kinomaniaczka Kasia Szczucka.
"Bikini Blue" to jeden spośród granych aktualnie filmów. Co myśli o nim recenzująca filmowe nowości miłośniczka X muzy? Poleci go czy odradzi?
[YT]https://youtu.be/fcLvi03yl9Q[/YT]
Kasia Szczucka o "Bikini Blue"
Dość oszczędny zwiastun promujący film sugerował, że „Bikini blue” to melodramat. Potwierdził przypuszczenia stylizowany na „Casablancę” plakat, dając nadzieję na polską wersję tej ponadczasowej produkcji. Tomasz Kot w roli głównej i Juliusz Machulski w roli producenta, do tego międzynarodowa obsada, sprawili, że nie mogłam sobie odmówić premierowego seansu.
Mamy rok 1953. Piękna pielęgniarka Dora (Lianne Harvey) zostawiwszy dziecko u przyjaciółki, jedzie do odległego szpitala psychiatrycznego. Od zakończenia wojny przebywa tam jej mąż – cudem ocalały z pożogi Polak – Eryk Szumski (Tomasz Kot). Kobieta ma mu do przekazania listy i żywi nadzieję, że wróci wraz z ukochanym do domu. Czyż nie piękne rozpoczęcie romantycznej historii? Niestety, jedynie początek filmu trzyma się kupy. Przez pierwsze 15 minut, gdy towarzyszymy Dorze w motocyklowej podróży, mamy nadzieję na smakowite widowisko. Jednak od momentu spotkania małżonków z każdą minutą projekcji jest już tylko gorzej.
Tomasz Kot z rażąco niepasującą do niego angielszczyzną, Lianne Harvey, niezależnie od warunków pogodowych wystylizowana na drapieżną pin up girl, do tego straszliwie wydumane dialogi i brak chemii pomiędzy głównymi bohaterami powodują wręcz fizyczny ból. Autor scenariusza i reżyser w jednym – Jarek Marszewski – miał ambitny plan, aby przemycić do filmu trochę wątków historycznych (bohaterowie wspominają sowiecki gułag i Majdanek), opisać tło polityczne lat 50., ale nie odpowiedział na najprostsze pytania dotyczące głównych postaci, choćby jak Eryk i Dora się poznali. Nasycenie dialogów współcześnie brzmiącymi bon motami, ciągle powracające motywy niechęci do komunistów i strachu przed nuklearną zagładą tworzą niepotrzebną, lecz chyba zamierzoną gmatwaninę, która ma na celu ukryć trywialność przedstawianej historii.
Cenię Tomasza Kota i może właśnie dlatego jego wątpliwe popisy aktorskie spowodowały moje zażenowanie. Umiejętność zagrania osoby uzależnionej, cierpiącej, złamanej życiem ma przecież w swoim dossier, co pokazał w wybitny sposób w „Skazanym na bluesa”. Tutaj ta sztuka zdecydowanie mu nie wyszła. Postać Eryka nie wzbudza naszego współczucia, jest wręcz irytująca. Niestety niewiele, poza niewątpliwą urodą, ma do zaprezentowania partnerująca mu Lianne Harvey. Ma się wrażenie, że aktorzy grają do własnej bramki. Obie wykreowane postaci są drewniane, niespójne emocjonalnie, nakreślone bez większej logiki, do tego brakuje szczerej i przekonującej interakcji.
Jedyne, co w tym filmie zasługuje na ciepłe słowo, to zdjęcia. Jacek Podgórski wycisnął z angielskich krajobrazów co się da, bombardując oczy nasyconymi do granic możliwości kolorami, każdy kadr jest przemyślany i podany w artystyczny sposób. Niestety zabiegi operatora nie są w stanie uratować tej produkcji.
„Bikini blue” to zdecydowanie najsłabszy film, który obejrzałam w tym roku. Wyszłam z kina zmęczona i z poczuciem straconego czasu. Moim zdaniem to gniot. Nie polecam.
Film można obejrzeć w NovymKinie Przedwiośnie. Sprawdźcie repertuar.
A może już go widzieliście? Zgadzacie się z opinią Kasi Szczuckiej?