reklama

Zagłodziła psy, jeden nie żyje. Ruszył proces

Opublikowano:
Autor:

Zagłodziła psy, jeden nie żyje. Ruszył proces - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

WiadomościO tej sprawie było bardzo głośno tuż po tym, jak policja ujawniła zwłoki wychudzonego zwierzęcia w wersalce. Drugi pies znajdujący się w mieszkaniu przypominał szkielet. - Taki czyn nie mieści się w głowie - komentowała Maria Szygoska z Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. - Jak ta kobieta mogła normalnie funkcjonować ze świadomością, że one w tym mieszkaniu umierają z głodu?

O tej sprawie było bardzo głośno tuż po tym, jak policja ujawniła zwłoki wychudzonego zwierzęcia w wersalce. Drugi pies znajdujący się w mieszkaniu przypominał szkielet. - Taki czyn nie mieści się w głowie – komentowała Maria Szygoska z Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. - Jak ta kobieta mogła normalnie funkcjonować ze świadomością, że one w tym mieszkaniu umierają z głodu?

W Sądzie Rejonowym we wtorek miało dojść do rozprawy w sprawie 26-letniej kobiety, która zagłodziła psa na śmierć w jednym z mieszkań przy ul. Sienkiewicza. Aby nikt się nie zorientował, zwłoki włożyła do wersalki. Kiedy policjanci weszli do mieszkania udało się jeszcze uratować suczkę Sabę, którą odwieziono do schroniska dla zwierząt. Była przerażająco wychudzona. Płocczanka przyznała się do winy.

[ZT]10714[/ZT]

Rozprawa. Oskarżona się nie stawiła

Pierwszy raz o tej sprawie pisaliśmy 7 października 2015 roku, tuż po interwencji policji.

[ZT]10731[/ZT]

Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami nie mogło puścić tego płazem. - Nie miałam żadnych wątpliwości – mówi Maria Szygoska z płockiego koła TOZ. - Domagamy się najwyższego wymiaru kary za zabicie psa ze szczególnym okrucieństwem, czyli dwóch lat pozbawienia wolności – podkreśla. A jeśli kara będzie w zawieszeniu? - Będziemy odwoływać się do skutku, aż ta kobieta trafi do więzienia.

Na rozprawę przyszło ponad 20 osób, w tym Marcin Różal Różalski. Oskarżona Małgorzata S., chociaż została prawidłowo powiadomiona, nie zgłosiła się. Nie przedstawiono także żadnego usprawiedliwienia nieobecności. Ostatecznie zaprotokołowano, że nie przebywa w Płocku, nie przebywa również w żadnym zakładzie karnym czy w areszcie śledczym na terenie kraju. Początkowo wydawało się, że rozprawa odbędzie się pomimo wszystko, o co wnosił także oskarżyciel posiłkowy, Fundacja na Rzecz Prawnej Ochrony Zwierząt i Kontroli Obywatelskiej Lex Nova (pełnomocnikiem z wyboru był także wiceprezes zarządu fundacji, prawnik Rafał Maciejewski). Krótko streszczono historię. W trakcie wcześniejszej wizyty municypalnych w mieszkaniu oba psy jeszcze żyły. Do głodzenia zwierząt miało dojść od sierpnia aż do października. - Małgorzata S. przebywała od połowy sierpnia u konkubenta, który mieszka przy ul. Jachowicza. Kiedy jeden z psów umarł, oskarżona w strachu przed policją schowała ciało do wersalki. Drugi był wycieńczony. 

Odczytano fragment zeznań Małgorzaty S. - Zdaję sobie sprawę, że jeden z psów zdechł, ponieważ przez długi czas go nie karmiłam – tłumaczyła wówczas kobieta. W  charakterze świadków (chodzi o osiem osób) nikogo nie przesłuchano, więc wszystko odbyło się szybko i skończyło się na odroczeniu sprawy. W takiej sytuacji trzeba będzie od nowa ustalić, czy wszystkie adresy, którymi dysponuje sąd, są prawidłowe. 

Zwodziła nas, działała świadomie

Prezeska Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami kompletnie nie pojmuje, jak mogło dojść do tak dramatycznej sytuacji. To ona 7 października weszła z policją do mieszkania przy ul. Sienkiewicza, kiedy odnaleziono martwego Aresa. - Małgorzata S. była świadoma, że te psy nie mają ani jedzenia, ani niczego do picia – kontynuowała swoją opowieść Maria Szygoska już po rozprawie. - Jak mogła normalnie funkcjonować ze świadomością, że one umierają z głodu? Po wejściu do mieszkania zwodziła nas przez godzinę. Najpierw opowiadała, że jej ten pies uciekł. Siedziała na wersalce. Tej samej, do której wcześniej włożyła martwego psa.

Dalej wspominała: - Małgorzata. S. sprawiała wrażenie wystraszonej, ale bynajmniej nie tragizmem sytuacji. Ta żyjąca sunia przypominała szkielet, a wydawała się taka fajna, tak przyjacielsko nastawiona do ludzi. Jak można do czegoś takiego dopuścić... To się w głowie nie mieści przeciętnemu człowiekowi. My już mamy dużo zwierząt, oddano ją do schroniska. Wymagała specjalnego wyżywienia. Pytałam o nią, została adoptowana.

Działaczka z TOZ-u przypominała, że dwa tygodnie wcześniej przyjechał do tego mieszkania patrol Straży Miejskiej. - Nie wiem, dlaczego nie zabrali zwierząt, kiedy jeszcze można było je uratować. Sąsiedzi zgłaszali sprawę. Małgorzata S. broniła się, że próbowała oddać psy do schroniska, ale nie chcieli przyjąć. Ale przecież mogła spróbować poszukać innego rozwiązania, zgłosić się do mediów, są różne organizacje. A tak, gdyby była osobą chorą psychicznie, jeszcze jakoś dałoby się to zrozumieć. Ale ona zrobiła to świadomie. Zdarzały się straszne przypadki, lecz ten należy do tych wyjątkowo okrutnych. Psy były już tak głodne, że wszystko gryzły łącznie z drewnem.

A co teraz? - pytamy. - Raz rozmawiałam z nią przez telefon. Twierdziła, że to nie jej psy, tylko chłopaka. To ona się nimi zajmowała. Teraz to policja jest od tego, aby ją znaleźć.

Były tak głodne, że pożerały wszystko

Znajoma Małgorzaty S. przyszła na rozprawę, jej towarzysz wolał pozostać anonimowym świadkiem. Koleżanka  ma zeznawać na kolejnej rozprawie. Oto jej wersja wydarzeń:

- Małgorzata S. dostała ode mnie Aresa na początku 2015 roku. Chciała mieć psa, a mój znajomy był w trudnej sytuacji i jednego do mnie przyprowadził. Miałam już m. in. gekona, królika i dwie myszy. Psy jakoś się nie tolerowały, więc zaproponowałam jej, że jeśli wciąż chce, to odstąpię. Później twierdziła, że idzie do pracy w południe i nie ma czasu, aby zająć się zwierzętami. Potrafiła mieć pretensje do swojego chłopaka, że wydał 70 zł na szczepienia dla Aresa. Rozstali się. Próbowaliśmy pomóc. Kiedy przynieśliśmy psom jedzenie, pożarły wszystko. Także gazetę, na którą wysypaliśmy karmę. Siedziały same, więc sąsiedzi zaczęli zwracać uwagę. A co ona zrobiła? Zabrała nam klucze do mieszkania i zapowiedziała, że zrobi z psami, co uważa za stosowne. W ten sposób odgrywała się na swoim byłym chłopaku. Mieszkała już na Jachowicza u nowego. Podobno nie mogła ich tam zabrać. Próbowaliśmy gdzieś je umieścić. Zadzwoniliśmy do  OTOZ Animals. Usłyszeliśmy, że mają zepsute auto. Później tłumaczyła, kiedy już ktoś się od nich zjawił, że psy chorują. W schronisku nie chcieli przyjąć psa, który formalnie ma właściciela. 

To jak było z tą opieką? - Twierdziła, że zajmowała się, przychodziła raz w tygodniu. Tyle że według mnie to nieprawda. To cud, jak zjawiała się tam raz na miesiąc. Po interwencji strażników miejskich przyszła, bo kazali jej nasypać im karmy i dać wody, i od razu wyszła. Ponownie zapewniała, że psy są chore i trwa leczenie. Psy pozostawały na widoku, siedziały na parapecie, więc to nie jest tak, że nikt o nich nie wiedział. Suczka Saba była młoda, trochę rozrabiała, to ją przywiązywała łańcuchem do kuchni. Zapewniała o swojej sympatii do zwierząt, a później wolała przesiadywać u koleżanki. Już nie miała dla nich czasu. Ze swoim partnerem zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie włamać się do tego mieszkania, żeby zabrać psy, ale taki czyn wiąże się z poważnymi konsekwencjami. 

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE