Znał osobiście Łupaszkę i Inkę, karmił kota na stole w jadalni, kochał Wilno i kobiety. Był niezłomny, ekscentryczny i kreatywny. Przez dziesięciolecia milczał o swojej przeszłości. Barwny obraz zmarłego przed kilkoma dniami majora Romana Suszko ps. „Rosa” wyłania się ze wspomnień jego ukochanej wnuczki Mai.
W sobotę na cmentarzu komunalnym pożegnano żołnierza Armii Krajowej i Narodowych Sił Zbrojnych, Romana Suszko ps. „Rosa”. Pogrzeb odbył się z asystą wojskową.
Przeczytajcie fragmenty wspomnień udostępnionych nam przez wnuczkę majora:
- Życie kochał nad życie z wzajemnością – wspomina wnuczka. - Był kreatywny i obdarzony niezwykłą wprost pomysłowością. Kiedy życie go rozczarowało, bo nie mógł już chodzić, stworzył sobie własny świat, w którym do samego końca był aktywny, snuł plany kolejnych przedsięwzięć np. budował domy, ustawiał pasiekę na miód, zakładał firmy od papiarni po kopalnie, handlował, zarabiał, wygrywał w konkursach… Żył według dewiz: „Bóg, Honor, Ojczyzna” oraz… „Wino, kobiety i śpiew”.
Do końca życia tęsknił za swoim Wilnem
Roman Suszko urodził się w 1916 lub w 1917 roku i dorastał w Wilnie w porozbiorowych czasach rodzącej się właśnie polskiej państwowości. Nigdy nie zaakceptował wpisu w dokumentach wydawanych przez PRL, „urodzony Wilno Z.S.S.R”. W międzywojniu był członkiem wileńskiego oddziału Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, które od pierwszych lat istnienia wzięło na swój sztandar pielęgnowanie tradycji narodowej i krzewienie tężyzny fizycznej. Współpracował też ze Związkiem Strzeleckim w Wilnie. Od 1935 był uczniem Państwowej Szkoły Technicznej w Wilnie, z siedzibą przy ul. Holendernia na Antokolu. Patronem szkoły był Józef Piłsudski - Roman uczestniczył w uroczystości pochowania urny z sercem marszałka na cmentarzu na Rossie. Było to dla niego wielkie przeżycie.
Jesienią 1939 roku miał rozpocząć ostatni rok nauki na wydziale budowlano-drogowym, ze specjalizacją budowa dróg i mostów, ale już nie zdążył wrócić z wakacji. Wybuch wojny zastał go w Siemiatyczach nad Bugiem. Stracił kontakt zarówno z kolegami z Sokoła, jak i ze Związku Strzeleckiego z Wilna. Większości z nich już nigdy nie zobaczył. 18 września był ostatnim dniem, gdy Wilno należało do Polski. Tęsknił za swoim miastem do końca życia.
W AK i NSZ
Tragiczne losy uciekającej z Wilna przed sowietami rodziny wywarły wpływ na jego postrzeganie świata. Był dumny z rodziców Joachima i Anny. Z pięciorga rodzeństwa po wojnie zostało ich tylko troje. Najstarszy brat Teodor został wzięty do niewoli sowieckiej i zaginął. Najprawdopodobniej został wywieziony na Syberię, nigdy się nie odnalazł. Starsza siostra Natalia nie przeżyła ucieczki z Wilna; utonęła podczas przeprawy wpław przez rzekę Bug, osieracając maleńką siostrzenicę. Następny w kolejności był Romanek, ukochany synek mamusi. Młodszy brat Antoni przez wiele lat był najbliższym przyjacielem i powiernikiem Romana, natomiast największym uczuciem i atencją obdarzał najmłodszą siostrę Weronikę. Rodzice dożyli sędziwego wieku – ojciec zmarł w wieku 106 lat, a Anna zmarła, mając lat 96. Oboje zostali pochowani w Siemiatyczach, gdzie rodzina ostatecznie osiadła tuż po rozpoczęciu wojny.
W czasie wojny w Wilnie wraz z bratem ukrywali się przed sowieckim i niemieckim okupantem, organizując ruch oporu wśród rodziny i znajomych. W 1940 roku wstąpił do ZWZ, a od lipca 1944 został przydzielony do Kierownictwa Dywersji Armii Krajowej, znanego szerzej jako Kedyw AK. Współorganizował wywiad, prowadzili wraz z kolegami z grupy „Młota” Władysława Łukasiuka, inwigilację linii kolejowej na trasie Siedlce – Czeremcha, okolice Siemiatycz. Był ochroniarzem Stanisława Kuchcińskiego pseudonim Kret.
Z Łupaszką i Inką
Pod koniec lipca 1944 roku wraz oddziałem ruszył na pomoc planowanemu Powstaniu Warszawskiemu. Zatrzymani przez sowietów na Pradze zostali wraz z bratem aresztowani i zesłani do obozu. Opowiadał, że cudem uciekli z transportu i powrócili w rodzinne strony, by ostatecznie dołączyć do 5. Wileńskiej Brygady AK, a następnie 6. Wileńskiej Brygady. Działalność, w tym współpracę z cichociemnymi, prowadził nieprzerwanie do aresztowania przez UB w 1947.
Znał osobiście zarówno mjr. Zygmunta Szendzielarza ps. „Łupaszko”. Jak i Danutę Siedzikównę ps. „Inka”. Jego bezpośrednim dowódcą był kpt. Władysław Łukasiuk ps. „Młot”, legendarny partyzant AK, dowódca 6. Wileńskiej Brygady AK odtworzonej na Podlasiu.
Pawilon X na Rakowieckiej
To honor doprowadził go do wprost do aresztu śledczego na Rakowieckiej, pawilon X. Niepomiernie ucieszyła go informacja, że areszt śledczy przy ul. Rakowieckiej zostanie zamieniony na Muzeum Żołnierzy Wyklętych.
Przez wiele miesięcy przebywał w tzw. areszcie wydobywczym. Jako członek ZWZ, później Narodowych Sił Zbrojnych - Armii Krajowej podejrzany był o kontakty z wywiadem zagranicznym, aresztowany bez obciążających go materiałów. Przesłuchiwany był kilkanaście razy. Często w jednej z izolatek był przetrzymywany przez prawie dwa lata (1947-48), do końca odmawiając zeznań. Do czerwca 1948 UB rozpracowało i rozbiło Okręg Wileński AK, a 30 czerwca 1948 w Osielcu pod Zakopanem został aresztowany sam major Szendzielarz. Natychmiast po aresztowaniu "Łupaszki" został przewieziony do Warszawy i osadzony przy ul. Rakowieckiej. Dwa tygodnie później w połowie lipca 1948 dzięki zaangażowaniu wielu osób i prawie kilogramowi złotych monet „Rosa” został zwolniony. Był pewien, że na Rakowieckiej ktoś z ich najbliższego otoczenia sypnął, dlatego aresztowano "Łupaszkę”. Nigdy nie ustalili, kto to mógł być. Jednak te dwa lata zmieniły go na zawsze. Zarekwirowany majątek, w tym nieruchomości, nie wróciły do rodziny już nigdy. Poglądów nie zmienił, komunistami się brzydził, ale nigdy nie powrócił do aktywnej działalności, mając na względzie dobro żony i syna.
W 1996 roku, po 6 latach trwania procesu państwo polskie wypłaciło odszkodowanie za uwięzienie bez wyroku. Roman uznał je za symboliczne, czym był jeszcze bardziej rozczarowany.
W Płocku znalazł się przez Danusię
Rozczarowanie rozstrzygnięciami układu jałtańskiego, powstaniem PRL potrafił przekuć w karierę zawodową. Wyjechał z Warszawy, choć z trudem przyszło mu się rozstać z przyjaciółmi i mieszkaniem przy ul. Frascati. Swoje losy połączył z Płockiem, dzięki miłości swojego życia - Danusi.
Jak wszystko była to historia niebanalna. Na początku 1946 roku, w trakcie służbowej podróży zatrzymał się u znajomych Płocku. Na ścianie ich mieszkania ujrzał zdjęcie portretowe młodziutkiej dziewczyny, kuzynki swoich gospodarzy. Zakochał się od pierwszego wejrzenia i oznajmił, że piękność ze zdjęcia zostanie jego żoną, wprawiając w niemałe osłupienie wszystkich obecnych. W marcu 1947 roku byli już po ślubie kościelnym, a Danusia urodziła mu syna Bogusia (Bogusława). Sielankę przerwało nagłe niespodziewane zatrzymanie przez UB i areszt wydobywczy. Dlatego małżonkowie na legalizację ślubu w urzędzie czekali 2 lata. Dwadzieścia lat później rodzina powiększyła się o córkę Małgosię. Po wyjściu z aresztu pracował w różnych firmach na kierowniczych stanowiskach. Z czasów konspiracji pozostało mu to, że o otaczających go ludziach, współpracujących z nim firmach wiedział wszystko, samemu pozostając dla nich zagadką. O sobie mówił oszczędnie lub wręcz wcale. Owdowiał wcześnie. Ponieważ od zawsze kochał wszystkie kobiety świata, niebawem wziął ślub ponownie. Mimo że faktycznie z drugą żoną Hanną rozstali się po 10 latach, oba związki trwały po 30 lat.
Pojawiające się na świecie wnuki Anna i Michał napawały Romanka dumą. Generalnie jedynie wnukami i prawnukami był zachwycony: Anią, bo taka śliczna, spokojna, solidna, roztropna, Michałem - kontynuatorem linii męskiej, zawsze uśmiechniętym, chętnym do psot, jak i pomocy szałaputem, który wyrósł na odpowiedzialnego przedsiębiorczego mężczyznę. Ale to najmłodsza wnuczka Maja podbiła jego serce na zabój i była to miłość zaczarowana. Dla niej był w stanie zrobić wszystko. Śmiało można zaryzykować twierdzenie, że była najważniejszą kobietą jego życia. Chronił ją i hołubił bezkrytycznie. Choroba spowodowała, że nie mógł się nacieszyć czwórką prawnucząt: Olą, Kubą, Zuzią i Hanią.
„Mniej wiesz, dłużej żyjesz”
Przez wiele lat poza gronem najbliższych znajomych nikomu nie ujawnił informacji o swojej przynależności do ZWZ, a potem Narodowych Sił Zbrojnych - Armii Krajowej, a tym bardziej o areszcie.
W latach 80. zrobił jedyny wyjątek, zgadzając się uczestniczyć w lekcji patriotycznej w szkole podstawowej. Kolegom swojej córki przez dwie godziny barwnie opowiadał o wojnie, partyzantce AK i czasach powojennej walki.
Zapytany wówczas, ilu ludzi zabił, odpowiedział w swoim stylu: „Mniej wiesz, dłużej żyjesz”.
„Umarł, bo nie chciało mu się już żyć"
Zarówno okres partyzancki, jak i areszt przyczyniły się do jego niezwykłej ostrożności. Otwierał się i darzył zaufaniem jedynie kolegów z oddziału AK - Stanisława Kuchcińskiego ps. "Kret", Jana Szmurło ps. „Pohulanka”, Zbyszka Kryńskiego ps. "Rekin".
-Wielokrotnie spotykali się i wówczas wspomnieniom nie było końca, z każdą kolejną butelką koniaku ich akcje były bardziej brawurowe, a odwaga i męstwo pozwoliły by wygrać im tę wojnę we czterech – wspominają bliscy.
Odeszli już wszyscy z nich, Roman jako ostatni dołączy do swojego oddziału. Miał świetne wytłumaczenie na takie sytuacje, zwykł mówić: „Umarł, bo nie chciało mu się już żyć”.
Tajemnica końskiego zdrowia, nagus i kot
Z umiłowaniem oddawał się podróżom, przede wszystkim po Polsce. Uwielbiał kolej, a będąc tuż przed dziewięćdziesiątką, często nie informując nikogo, udawał się pociągiem do Warszawy, do restauracji hotelu Polonia na obiad. Jego długie nieobecności wprawiały domowników w stres, a on z wracał z rozbrajającym uśmiechem i opowiadał, co smakowitego mu zaserwowano.
Miał końskie zdrowie. - Jego zdaniem, zapewniała mu je codzienna porcja domowej nalewki nazywanej przez nas żartobliwie „berbeluchą” – wspomina wnuczka. - Było to po jednym kieliszeczku do śniadania i obiadu porcyjka spirytusu z miodem, który nieprzyzwyczajonego delikwenta mógłby powalić na ziemie po spróbowaniu. Ową miksturą spokojnie można było palić w kocherze, moc nie schodziła poniżej 70%.
Był świetnym kucharzem, przyrządzana przez niego babka ziemniaczana, zwana nagusem, nie miała sobie równych. We wszystkich potrawach szukał smaków z dzieciństwa.
Do 2007 roku praktykował codzienne wycieczki na drugi koniec miasta po trzy plasterki szynki dla swojego kota, którego karmił na stole w jadalni.
Romanek, jak mówią o nim bliscy, zmarł 8 października 2017. Na klepsydrze napisano, że przeżył 100 lat. Spoczął na cmentarzu komunalnym przy Bielskiej w Płocku.
Zobaczcie zdjęcia z pogrzebu majora
[ZT]16843[/ZT]