reklama

Płocczanie nie chcą do techników i szkół branżowych. Skutki mogą być opłakane

Opublikowano:
Autor:

Płocczanie nie chcą do techników i szkół branżowych. Skutki mogą być opłakane - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

WiadomościPłocczanie nie chcą kształcić się w technikach i szkołach branżowych, mimo iż uczniowie tych drugich otrzymali zachęty od miasta. Problem jest dużo większy i za kilka lat skutki mogą być opłakane. Już teraz przekłada się to na ogromne ceny niektórych usług, a będzie jeszcze gorzej.

Płocczanie nie chcą kształcić się w technikach i szkołach branżowych, mimo iż uczniowie tych drugich otrzymali zachęty od miasta. Problem jest dużo większy i za kilka lat skutki mogą być opłakane. Już teraz przekłada się to na ogromne ceny niektórych usług, a będzie jeszcze gorzej. 

Młodzi ludzie urodzeni w latach 90-tych właśnie wchodzą na rynek pracy. Wielu z nich wybrało jednak inną ścieżkę zawodową niż ich rodzice i po trzyletnim liceum zdecydowali się na studia wyższe. Nadpodaż magistrów trwa w najlepsze. Dołóżmy do tego masową emigrajcę na Zachód czy choćby do Warszawy, a efekt jest taki, że znalezienie dziś fachowca to jak wygrana na loterii. 

Technika i szkoły branżowe są nieatrakcyjne? 

Młodych płocczan od lat ciągnie do liceów i to się nie zmienia. Wystarczy spojrzeć w statystyki wolnych miejsc po pierwszej turze rekrutacji do szkół ponadgimnazjalnych - najlepsze placówki jak Małachowianka czy III LO mają zaledwie kilka wolnych miejsc. W pozostałych jest ich więcej, ale w porównaniu miejscami w branżówkach i technikach to i tak nic. Tylko Technikum w Zespole Szkół im. Leokadii Bergerowej może ciągle przyjąć 261 uczniów, Technikum ZDZ 207, a Branżowa Szkoła I stopnia nr 2 63. Wpływ oczywiście ma niż demograficzny, ale trudno nie zauważyć trendu. Warto dodać, że do płockich szkół ponadgimnazjalnych uczęszcza też młodzież z powiatu. Przykładowo, w Zespole Szkół Technicznych, popularnej "Siedemdziesiątce", stanowią oni ok. 70 proc. 

- Szkolnictwo zawodowe przez pewien czas było deprecjonowane. Trudno powiedzieć przez kogo, bo na pewno nie przez dyrektorów szkół i nauczycieli. Utarło się, że pójście do zawodówki jest gorsze. Musimy to odbudować - mówi Aleksandra Jadczak, Kierownik Oddziału Edukacji w Wydziale Edukacji i Kultury w Urzędzie Miasta. - Poszczególne szkoły zawodowe robiły promocję, były dni otwarte. Były też działania ogólnomiejskie, reklamy pojawiały się w autobusach Komunikacji Miejskiej i okolicznych gminach. Wszystkie plusy szkolnictwa zawodowego zostały przedstawione. 

Jak wyjaśnia, w materiałach były opisane wszystkie zawody, możliwości staży (także zagranicznych) i ścieżka zawodowa. Nic dziwnego, że miastu zależy na tym, aby zapełniać te szkoły. W ostatnich latach poczyniono w nich ogromne, wielomilionowe inwestycje. Tylko warsztaty w "Budowlance" kosztowały ponad 7 mln złotych, a przecież nakładów było więcej. Od zeszłego roku miasto dopłaca także uczniom szkół branżowych. 

- Wydawałoby się, że jest to jakaś zachęta dla młodych ludzi, jednak nie odczuliśmy tego - rozkłada ręce Jadczak. - Niż demograficzny jest i nie można tego ukrywać. Jeśli dodamy do tego wspomniane deprecjonowanie, mamy taki efekt. Warto dodać, że szkolnictwo zawodowe wymaga dużych nakładów finansowych. Przy egzaminach potwierdzających kwalifikacje zawodowe dodatkowo są pewne wymogi, które stawia Okręgowa Komisja Egzaminacyjna i to generuje dodatkowe koszty. 

Są jednak klasy, które dobrze kojarzą się 15-latkom. Tak jest np. w Zespole Szkół Technicznych na profilu technik fotografii i multimediów oraz technik grafiki poligrafii - tu placówka przebiera w kandydatach. Jest nawet trzech na jedno miejsce. Problemu nie ma też ze spawaczami. To zapewne pokłosie obietnicy astronomicznych zarobków.

- Tam, gdzie jest mechanik-monter, rozszerzony o element spawalnictwa, mamy nadmiar chętnych - mówi Dariusz Tyburski, dyrektor Zespołu Szkół Technicznych.  - Jeśli absolwent ma uprawnienia spawalnicze, do tego zawód mechaniczny - pracę znajduje od ręki. Podobnie jak mechatronicy. Niektórzy dorabiają już w trakcie szkoły. 

To jednak tylko wyjątek od reguły. Operator obrabiarek skrawających, zawody mechaniczne czy ślusarskie - te klasy jak na razie zapełniły się w połowie. Jak wyjaśnia Tyburski, pracodawcy od kilku lat sami pukają do szkoły z konkretnymi prośbami. Potrafią zgłosić zapotrzebowanie na 40 operatorów obrabiarek skrawających, ale jest problem, bo te klasy wypełniają się w połowie. 

- Na dniach otwartych oprowadzamy dzieci po warsztatach i pokazujemy im obrabiarki. One hałasują, jest zapach chłodziwa, smaru. Trzeba się trochę ubrudzić. Jeśli ktoś chce wykonywać ten zawód, to jest okej. Ale inni popatrzą i mówią, że jest hałas, brud i rezygnują - opisuje dyrektor.  

Jeszcze inni chcieliby się kształcić, ale nie pozwala im lekarz orzecznik. Tak jest chociażby w przypadku urazu narządu słuchu - taki uczeń nie będzie mógł pracować w hałasie. To skutek głośnego słuchania muzyki na słuchawkach. 

Kogo brakuje, kogo nadmiar 

Co roku Miejski Urząd Pracy przygotowuje "barometr zawodów". To prognoza zapotrzebowania na pracowników, która określa, jakie zawody są w nadmiarze, deficycie i równowadze. Większość należy do tej ostatniej kategorii, ale patrząc na zestawienie z 2017 i 2018 wyraźnie widać, gdzie są największe niedostatki. Poszukiwani są m.in. blacharze, kierowcy, lakiernicy, operatorzy obrabiarek skrawających, spawacze, elektrycy, pielęgniarki czy... lekarze. Szpital Wojewódzki chętnie zatrudniłby kilkunastu. 

W najbliższym czasie nie grozi nam za to niedobór nauczycieli (z wyjątkiem przedmiotów zawodowych - tych brakuje) ekonomistów, filologów, tłumaczy, specjalistów ds. badań społecznych czy pedagogów. Ma to swoje odzwierciedlenie w tablicy ogłoszeń w Miejskim Urzędzie Pracy. Zatrudnienie znaleźć mogą tam kierowcy, mechanicy, monterzy rurociągów, sprzedawcy czy magazynierzy. Jedyne oferty dla osób z wyższym wykształceniem, jakie zastaliśmy w czasie przygotowywania materiału, to księgowy i psycholog do żłobka. Na 1/4 etatu. W ofertach w rubryce "wykształcenie" dominowało "b/z", czyli "bez znaczenia" oraz zapis "chęci do pracy". Jak widać ta cecha jest dziś bardzo ceniona na rynku.  

- Bardzo dobrze, że młodzi ludzie mogą obecnie wybierać z szerokiego wachlarza oferty edukacyjnej. Problem tkwi w dokonaniu właściwego wyboru. Warto, żeby w każdej szkole podstawowej był doradca zawodowy. Tak jest np. w Niemczech - mówi Daniel Olender, Zastępca Dyrektora Miejskiego Urzędu Pracy w Płocku. - Ktoś powinien przygotować tych młodych ludzi do wejścia na rynek pracy.

Dlaczego młodzi ludzie nie chcą jednak uczyć się zawodu i w wieku 19 lat mieć fach w ręku, a do tego pewną pracę? W zależności od zawodu, przez cztery lata nauki młody człowiek ma nawet ponad 1000 godzin praktyki w zawodzie. W przeliczeniu na 8-godzinny dzień pracy, daje to ponad cztery miesiące. Trzeba jeszcze oczywiście zdać egzamin zawodowy, a z tym bywa różnie. 

Dlaczego nie chcą i jak to zmienić?  

Nie pozostaje nic innego, jak walczyć z tym trendem. Nie chodzi oczywiście odzieranie młodych ludzi z marzeń, ale o realne mierzenie sił na zamiary i dostosowanie do rzeczywistości. Brak wykwalifikowanych robotników to problem dla nas jako społeczeństwa, ale też pracodawców. Skoro po ukończeniu zawodówki zatrudnienie można znaleźć od ręki należy postawić pytanie: dlaczego uczniowie nie chcą podążać tą ścieżką? 

- W dawnych czasach utarło się, że szkoły zawodowe kształcą bezrobotnych, a to nieprawda. Przetrwaliśmy i widać na rynku pracy, że te zawody są poszukiwane. Trzeba zmienić świadomość młodzieży i ich rodziców, pracować z nimi już od 6-7 klasy szkoły podstawowej. Należy wskazać predyspozycje ucznia, określić jego zainteresowania - wskazuje Tyburski. 

Rzeczywiście, trudno zrzucić na barki nastolatka decyzję o wybraniu ścieżki zawodowej na całe życie. A wraz z profilowaniem klas, trzeba o tym myśleć coraz szybciej. 

- Większość młodzieży w wieku 15 lat nie wie jeszcze, co chciałaby robić w życiu - widzi sprawę podobnie Joanna Leśniewska, kierownik działu pośrednictwa pracy w Miejskim Urzędzie Pracy - Praca z pedagogiem i psychologiem na każdym etapie nauki w szkole pomogłaby tym młodym ludziom określić predyspozycje zawodowe i wybrać kierunek dalszego kształcenia. Dałoby to możliwość uniknięcia niewłaściwych wyborów już na początku ścieżki rozwoju zawodowego.

W takim przypadku młody człowiek kończy szkołę, bo nie ma innego wyjścia. Ale jest problem. Przekwalifikowanie się wcale nie jest proste, a czas mija.Proces może trwać nawet kilka lat. Choć jak mówi Olender: dla chcącego nic trudnego. Zdarza się jednak tak, że długotrwale bezrobotni zupełnie nic z tym nie robią. Nie zdobywają nowych umiejętności i jednocześnie odmawiają przedstawionym przez urząd pracy ofertom. To jednak osobny temat. 

W ostatnim tygodniu sierpnia ruszyła rekrutacja uzupełniająca. Dyrektor Tyburski ma nadzieję, że kilku uczniów uda się jeszcze pozyskać. I tak musiał kombinować, łącząc oddziały. Jak na razie pewne jest otwarcie czterech oddziałów w technikum, ale ciągle jest szansa na piąty. 

- Rynek pracy nieustannie się zmienia. Wybierając szkołę trzeba mieć świadomość, że już po jej ukończeniu sytuacja może być diametralnie inna – zaznacza Joanna Leśniewska. 

Wiemy jednak, że niektóre zawody nie zginą nigdy, a coraz trudniej znaleźć chętnych do ich wykonywania. Za kilka lat, kiedy pokolenie dzisiejszych 50-latków odejdzie na emeryturę, skutki mogą być opłakane. W kolejce do remontu mieszkania będziemy czekać miesiącami. 

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE