Reklama

O księdzu, który miał raka i apetyt na życie

Opublikowano:
Autor:

O księdzu, który miał raka i apetyt na życie - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Kultura Potrafił mówić o trudnych sprawach prostym językiem. Inspirował. Słuchali go wierzący, jak i niewierzący. Wiedział przy tym, że ma mało czasu zanim to glejak sprawi, że nie będzie miał sił.

Potrafił mówić o trudnych sprawach prostym językiem. Inspirował. Słuchali go wierzący, jak i niewierzący. Wiedział przy tym, że ma mało czasu zanim to glejak sprawi, że nie będzie miał sił.

Poznali się w Krakowie. Ona była redaktorką i dziennikarką, on był księdzem. Tak rozpoczęła się znajomość Joanny Podsadeckiej z ks. Janem Kaczkowskim. Kapłan miał glejaka mózgu. Zmarł w Sopocie 28 marca 2016 roku. A jednak dla wielu osób on żyje nadal, przetrwały bowiem słowa, które wpływały na życie tych, którzy chcieli słuchać.

- Umówiliśmy się, że przyjadę do niego do Pucka – wspominała we wtorek w Książnicy Płockiej na spotkaniu autorskim Joanna Podsadecka. - Ta wizyta odczarowała moje myślenie o hospicjum. Zrozumiałam, dlaczego cieszy się tak dobrą opinią. U nikogo nie widziałam zniecierpliwienia, kiedy trzeba było wstać do kogoś późno w nocy. Jan był jednak dość surowym szefem. W przyjaźni ciepły człowiek, w pracy za to bardzo dbał, aby nie przekroczyć pewnej granicy między kontaktem zawodowym a prywatnym. Raz zwolnił panią odpowiedzialną za sprzątanie. Kradła płyn do mycia. Powiedział, że zwolnił ją, ponieważ nie czuła skruchy. Nie przeprosiła. Chciał pracować z krystalicznym zespołem pracowników. Oni się tam teraz w hospicjum mierzą z legendą Jana.

Ks. Kaczkowski przez pewien czas uczył zawodówce, później w liceach. - Wyciągał uczniów z różnych „dołków” - kontynuowała opowieść Podsadecka w nawiązaniu do pytań prowadzącej spotkanie Renaty Kraszewskiej.

Najszczęśliwszy kucharz

Miał na imię Patryk. Patryk miał problemy z narkotykami, dopuszczał się kradzieży. Aż sędzia zdecydował, aby odpracował 360 dni na cele społeczne na rzecz hospicjum. - Patryk kompletnie odmienił swoje życie pod wpływem Jana. Z początku, kiedy trzeba było zmienić komuś pampersa, nie chciał, stąd ta prośba, aby pracować w kuchni. Z czasem poznał preferencje poszczególnych pacjentów. Tam każdy jest pytany, co chciałby zjeść. W życiu nie widziałam tak uśmiechniętego kucharza. Niestety okazało się, że i tak musi iść do więzienia odbyć starą karę. Jan obiecał mu, że jak wróci, będzie miał pracę. Dziś Patryk ma rodzinę, córkę i syna. Synowi dał nie przez przypadek na imię Jan. Patryk, już wspólnie z żoną, organizuje pomoc dla osób starszych – dopowiadała autorka. 

Zdawała sobie sprawę z popularności księdza już po tym, jak okazało się, że ma raka. - Ale i tak to nie zaskakiwało, bo co innego wiedzieć, a co innego doświadczyć. Ludzie mieli mnóstwo pytań, pisali do niego. Przy powstawaniu książki „Dasz radę. Ostatnia rozmowa” miał odpowiadać na pytania internautów. Był już wówczas w bardzo kiepskiej formie, nie zostało mu już dużo czasu. Słabł z dnia na dzień. A ta książka była tym, co jeszcze mógł zrobić. Bardzo się obawiał, że po śmierci będzie właściwie poza Kościołem. Diagnozował pewne problemy, które tkwią w tej instytucji i łatwo można było mu zarzucić, że nie wiadomo, co on wygaduje, przecież ma glejaka mózgu. Ale on dobrze zdawał sobie sprawę ze swoich słów. Chciał być zapamiętany jako ksiądz katolicki. Tyle że z hierarchami nie miał łatwego życia. To rak, jak twierdził, wyzwolił go z rozmaitych strachów. Niektórzy odgrażali się, że będzie przeniesiony albo że nie zdoła ukończyć budowy hospicjum. Nie wierzono, że uda się to raptem w dwa lata.

Ks. Kaczkowski od dzieciństwa miał problemy ze wzrokiem. - Dlatego rówieśnikom starał się imponować intelektem, ironicznym dowcipem. Nie pochodził z rodziny wierzącej. On się jednak uparł i poszedł do seminarium – dodała.

Nie udawał

Podsadecka jest pewna, że ks. Jan Kaczkowski miał apetyt na życie, lubił także... dobrą kuchnię. - Pewnego razu, kiedy wyszli coś zjeść, zadzwoniła do niego pani z prośbą, czy mógłby ją wyspowiadać. Później wrócił. W sumie to był zły, bo pojechał, a ta pani stwierdziła, że on jest tak sympatyczny, że najchętniej to napiłaby się z nim piwa – i do spowiedzi nie doszło. - Jan nie wyłączał telefonu. Zawsze mogli do niego zadzwonić w sprawie umierającego. Wizytówki z numerem telefonu leżały w hospicjum. Uważał, że to jego księżowski obowiązek być z tymi ludźmi. Zapamiętałam ten obrazek, jak pochyla się nad łóżkiem chorego. Sądzę, że dlatego pokochali go Polacy. Nie udawał. Swoim życiem uwiarygadniał to, o czym mówił. U niego słowa i czyny się nie rozmijały. Ludzie generalnie boją się odchodzenia. Dla niego mówienie o śmierci, czasem faktycznie okraszone jakimiś żarcikami, było czymś niezwykle ważnym. Starał się oswoić ten temat w przestrzeni publicznej. Był świadomy, że umiera, bo sam widział to tysiące razy. Miał wtedy 38 lat. Bardzo chciał czuć się potrzebny. Czasem nawet pod koniec jego życia wymyślało się te aktywności, aby zapewnić mu to poczucie, że wciąż może dać coś od siebie innym.

Poprzez mówienie o śmierci wpływał na życie ludzi. Tak było w przypadku Marka, który mieszkał w Australii. - Nie mógł pogodzić się z utratą żony. Znalazł namiary do ks. Jana i napisał do niego dzień przed Wigilią. Pierwszą bez żony u boku. Napisał, że chociaż nawet się nie znają, on mu pomógł. Stosował się do wskazówek księdza. Trapiły go pytania, dlaczego go to spotkało, czemu Bóg zabrał mu żonę. Poprosił, aby Jan do niego przyleciał do Australii. Niemal 30 godzin lotu. To było zaledwie na kilka miesięcy przed jego śmiercią.

Poleciał. Zebrał przy okazji fundusze na hospicjum w Pucku.

Podsadecka nie chciała pisać kolejnej książki dotyczącej ks. Jana, lecz w wydawnictwie nalegali. - Wtedy też spotkałam Marka, a także 60-letnią Basię, kobietę, którą opowiedziała jedynie mi i Janowi historię swojego życia. Aż zaczęłam się zastanawiać, czy czytelnicy będą skłonni uwierzyć, że może wydarzyć się tyle dramatów. W końcu na potrzeby książki trochę to wszystko złagodziłam. Przy naszych rozmowach często wybuchała płaczem albo wychodziła na papierosa. Była bardzo poraniona, a mimo wszystko założyła, że trzeba to jakoś przyjąć i iść dalej. W dzieciństwie była wykorzystywana przez księdza, później na widok księży uciekała. Całe życie wierzyła w Boga, ale nie w księży. Wychowała się w rodzinie, w której dochodziło do przemocy. Jej związki z mężczyznami okazały się naznaczone tym trudnym dzieciństwem.

Według Podsadeckiej wiele osób usłyszało od ks. Jana Kaczkowskiego „to, czego akurat potrzebowali, a czego nikt inny im nie dawał”. - Pewna pani, której walił się świat, spotkała ks. Jana podczas rekolekcji w Starogardzie Gdańskim. Napisała, że „oddał jej świat”. A takich, jak ona, jest o wiele, wiele więcej. Biograf ks. Tischnera był przekonany, że polski Kościół już nigdy nie dostanie kolejnego prezentu, a potem zjawił się Jan. Przy zbieraniu materiałów o ks. Tischnerze, Wojciech Bonowicz zapytał o przyczynę popularności kapłana. Kobieta poprawiła fartuch. Odparła, że to był „ksiądz, ale człowieka uszanować umiał”. Wspólnie pomyśleliśmy, że na tym też polega fenomen ks. Jana.

Książka „Sztuka czułości. Ksiądz Jan Kaczkowski o tym, co najważniejsze” miała swoją premierę w październiku. - Nie żałuję, że ją napisałam o twierdziła. - Wśród Polonii w Australii to był jakiś szał. Kiedy książka jeszcze nie ukazała się w księgarniach, oni wysłali przyjaciół do Polski z walizkami po „Sztukę czułości”.

Ks. Kaczkowski przyjechał do Płocka przynajmniej dwukrotnie.

- Za drugim razem to już były tłumy – wspominała jedna z pań. - On tak ładnie mówił, że trafiało do ludzi. Bez żadnych ozdobników. Oddzielał niektóre czyny samych księży od Kościoła. Nie chciał, aby ktoś się od Kościoła z tego powodu oddalił. Aby to małe „k” nie przysłoniło dużego „K”. Nie da się zapomnieć tego, co mówił. Jego słowa pomagają mi, kiedy wpadam w taką czarną dziurę.

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE